Pamiętam, że kiedy ukazywało się „An Other Cup”, pierwsza „świecka” płyta Yusufa znanego wcześniej jako Cat Stevens, szum medialny był okrutny. Bynajmniej nie z powodów artystycznych, tylko ze względu na jego działalność pozamuzyczną – min. konwersję na islam, oraz niezbyt fortunną wypowiedź na temat Rushdiego. „Tell’em I’m Gone”, tak jak poprzednia „Roadsinger” już takiej wrzawy nie wywołały. No i dobrze. W recenzji „Roadsingera” napisałem, że „An Other Cup” było wydarzeniem nie tylko muzycznym, a ta jest już na szczęście wydarzeniem tylko muzycznym. Z „Tell’em I’m Gone” jest podobnie – cicho, bez żadnego rozgłosu sobie wyszła kilka tygodni temu, bez wielkich billboardów na całe ściany wieżowców, wielkich wywiadów i na szczęście nie są to odrzuty sprzed dwudziestu lat, które trzeba byłoby opchnąć frajerom, jako nie wiadomo jaki cymes. Jest to materiał jak najbardziej świeży. Chociaż niekoniecznie całkiem premierowy. Właściwie premierowy tak pół na pół – połowa własnych i połowa pożyczonych. Wszystkie wypadły znakomicie, a najlepiej „The Devil Came from Kansas”. Może to trochę niepokoić, że akurat cover świeci tutaj najjaśniej i co na to autorska część krążka. Ale spokojnie – tutaj Yusuf pokazał klasę jako interpretator. Jest to wykonane z taką pasją, tak mocno, że bije wersję Procol Harum na głowę. Dla równowagi, jego własny, autobiograficzny „Editing Floor Blues” jest omalże równie mocny, a jak jeszcze dodamy „Gold Digger” i „”I Was Raised in Babylon”, to zobaczymy, że Yusuf – autor też się postarał.
Oj, zapomniałbym napisać, że to płyta bluesowa. I to całkiem żwawa. Oczywiście nie całkiem bluesowa, żeby już zaraz Yusuf miał przyjechać na Rawę, ale ten pierwiastek bluesowy jest bardzo obecny, a miejscami („Doors”) i soulu można byłoby wspomnieć. I nie tak bardzo żwawa, żeby zaraz znaleźć tu nie wiadomo jaki rockowy wymiot, jednak w kilku miejscach muzycy pocisnęli gazu, ile w przypadku takiej muzyki mogli. Warto też wspomnieć jak mądrze jest ta płyta zestawiona – akustyczne, kameralne „I Was Raised in Babylon” – właściwie tylko Yusuf i gitara, potem, już trochę bogatsze aranżacyjnie „Big Boss Man”, a już w „You Are My Sunshine” mamy cały zespół.
Wydaje mi się, że to najlepsza płyta Yusufa/Stevensa od czasu powrotu w 2006 roku. Na dwóch poprzednich możemy znaleźć lepsze piosenki, ale ta ma w sobie coś szczególnego, nieuchwytnego, trudnego do zdefiniowania. Może to dzięki wszechobecnemu bluesowi, który jak wiadomo jest muzyką lepiej wydobywającą emocje? Może. W każdym razie – bardzo mocna płyta.