John Porter kolejny raz nagrał album „po cichu” – bez medialnego szumu, głośnej promocji. Zapewne dlatego, że materiał na Honey Trap nie jest specjalnie medialny – ot, starszawy facet brzdęka na gitarze, towarzyszy mu kilka innych „pierników”, a do tego sięgają po oklepane na całym świecie motywy z americany, country, bluesa i rock’n’rolla. Jeżeli potraktujecie album właśnie tak to popełnicie duży błąd. Już dawno nikt u nas nie wydał tak rasowej płyty.
Porter to nasz polski Walijczyk. Zawitał do domów większości fanów muzyki z albumem „Helicopters” wydanym w 1980 roku. Płyta pełna surowego, pełnego klasy rocka zachwyciła krytyków i była drogowskazem tego, co miało grać na polskiej scenie w latach 80. i 90. Bardziej mainstreamowi fani poznali Portera podczas współpracy z jego obecną żoną – Anitą Lipnicką. Wydany w 2003 roku album Nieprzyzwoite Piosenki okazał się nie tylko wielkim sukcesem komercyjnym, ale też świetnym przedsięwzięciem pełnym wysmakowanych kompozycji, lekkości i inteligentnie przemyconych elementów rocka i americany. Nawiązania do muzyki zza oceanu trafiały też na kolejne albumy duetu. Podobnie było z pierwszą po latach solową płyta Portera – wydaną w 2011 Back In Town. Co prawda, więcej było na niej dźwięków akustycznych, ale całość została równie dobrze przyjęta i spotkała się z uznaniem, jako album „artysty dojrzałego”.
Honey Trap jest krążkiem znacznie bardziej surowym. Można powiedzieć, że John Porter bardziej na nim melorecytuje niż śpiewa. Skojarzenia z Tomem Waitsem, Bowiem, Jaggerem czy Pettym jak najbardziej uprawnione. Jednak Porter nie naśladuje, nie czerpie z dorobku, ale ma naturalny dar sprawiający, że jego głos brzmi w uszach na długo po zakończeniu wędrówki przez Honey Trap. Wokal sunie przez cały album budując niezwykły, knajpniany klimat, a Porter brzmi raczej jak bard bezdroży niż „piosenkarz” (np. „In The Blue Room”). Już to tylko sprawia, że po płytę warto sięgnąć – niezbyt często możemy w naszym kraju raczyć się tak surowym, prawdziwym materiałem.
Na Honey Trap nie zabrakło też świetny, mrocznych ballad. „Light On a Darkened Road” ma w sobie coś z czasów nagrywania z Lipnicką, za to „Night Smoke” zachwyca bluesem. Cały album skrywa też wiele smaczków – niezwykłe jest hummondowe solo w świetnym „Love Didn’t Save You”, a z dobrym, rock’n’rollowym zacięciem zagrane są „Where The Sun Never Shines”, czy „Outta My Bed”. Utworem najbardziej mainstreamowym, ale też najbardziej przebojowym, jest chyba tytułowy „Honey Trap” wsparty świetnym solo na harmonijce (polecam bardzo dobry teledysk poniżej!). Zawarta w nim porcja americany jest opatrzona melodyjnością i chwytliwym refrenem – świetna, dobrze rytmizowana kompozycja.
Porter za pomocą Honey Trap nowych muzycznych światów przed nami nie odkrywa. On po prostu potwierdza swoją klasę. Niczego udowadniać nie musi. Zaprosił kilku doskonałych warsztatowców, wygrzebał z szuflady kompozycje, zaaranżował, pojechał do Sussex i nagrał w tym doborowym towarzystwie kilka kompozycji „na setkę”. Warto sięgnąć po ten album – szczerość, surowość tak bardzo są potrzebne w obecnym, skomercjalizowanym świecie. Na nocne, jesienne dyskusje ze znajomymi przy czymś mocniejszym jak znalazł!