Lana Del Rey zawojowała świat albumem Born To Die. Została prawdziwą diwą antypopu, w którym zamiast plastiku i mocnego bitu (np. Lady Gaga), prezentowała depresyjne teksty i nostalgiczną muzykę. Rynkowi „znawcy” do razu zajęli stanowiska po dwóch stronach barykady – od krytyków punktujących wokalne ograniczenia artystki i wskazujących na muzykę dla samobójców po entuzjastów niezwykłego brzmienia artystki. Do drugiej grupy można zaliczyć mojego redakcyjnego kolegę Telperiona, który popełnił recenzję Born To Die na naszych łamach. I mimo, że nie podzielam w pełni jego zachwytu nad wspomnianym albumem, to chętnie sięgnąłem po wydany w czerwcu tego roku Ultraviolence i przyznam szczerze, że tym razem i ja zostałem oczarowany.
Artystka przygotowywała swoją trzecią płytę w zupełnie innej atmosferze – tym razem jako gwiazda, więc oczekiwania były ogromne. Album miał utwierdzić nas w przekonaniu, że Lana potrafi intrygująco śpiewać, a krytykom zamknąć usta. W porównaniu do Born To Die zaszło sporo zmian. Po pierwsze całość jest niezwykle nostalgiczna – aranżacje są powolne, na pierwszym planie sunie wokal Lany, a brzmienie jest bardziej retro-bluesowe. Cały materiał jest spójny, cofamy się do lat 50. i 60., brakuje zaskoczeń i fajerwerków. Drugim czynnikiem, który odróżnia Ultraviolence od poprzedniczki jest fakt współpracy z jednym producentem, co automatycznie wyjaśnia pierwszą różnicę. Za konsoletą usiadł (ale też chwycił za gitary) Dan Auerbach z The Black Keys, który jest obecnie jednym z najgorętszych nazwisk producenckich na scenie alternatywnej. W efekcie na płycie dominują brzmienia gitarowe, „astralne” efekty, a głos Lany został wykorzystany do maksimum. Auerbach doskonale wiedział, co może osiągnąć z artystką i prezentuje nam dzieło w pełni skrojone pod wokalistkę. Może wydawać się więc, że płyta jest monotonna i nudna, ale jest to błędne, powierzchowne wrażenie. Spójność artystyczna jest jednym z największych atutów Ultraviolence.
Album otwierają niezwykły „Curel World” oraz tytułowy „Ultraviolence”, które definiują nostalgiczny nastrój płyty. Obydwa utwory brzmią jak zapomniane bondowskie motywy z lat 60. Piorunujące wrażenie robi „Shades Of Cool”, które zabiera nas w dźwiękową podróż, gdzie narrację prowadzi wokal artystki, która subtelnie pokazuje wiadomy palec tym, którzy krytykowali jej możliwości wokalne (podobnie jest z „Sad Girl”). Nowocześniej brzmi „West Coast” – z niepokojącą atmosferą i bardziej zróżnicowaną rytmizacją. Zaskakuje „Pretty When You Cry”, w którym gitara przywołuje na myśl romantyzm pokroju Quentina Tarantino – trochę gangsterki, nostalgii za spokojnym życiem, zadymione bary, femme fatale. Bardzo podoba mi się także hipnotyczny „Fucked My Way Up” – artystyczne brzmienie wypełnione jest elektroniką, ale jednocześnie wciąż stanowi spójną całość z albumem. Dla mnie emocjonalna bomba. Na koniec dostajemy klasycznie zaaranżowany „Old Money” (jedyne efekty pozostają na wokalu w refrenie, poza tym smyczki i fortepian) oraz „The Other Woman”, w którym Lana składa hołd Ninie Simone (jedyny cover na płycie). Obydwa utwory są piękną puentą bardzo udanego albumu.
Born To Die, którym zachwycał się świat męczył mnie swoją niespójnością i kombinowaniem – miałem wrażenie, że to co na nim słyszymy jest nieco wymuszone, na pokaz. W przypadku Ultraviolence jest zupełnie inaczej. Owszem, pozostały depresyjne teksty, ale tym razem idealnie wpisują się w muzykę „złamanego serca”. Artystka miała na pewno świadomość, że album ten jest trudniejszy i nie pozwoli jej osiągnąć tak dużego sukcesu komercyjnego jak poprzedni. Brakuje na nim singlowych hitów. Tym bardziej należy się szacunek – za tworzenie tego, co jest szczere.
Nadchodzi najbardziej nostalgiczna pora roku – jesień. Warto zaopatrzyć się w Ultraviolence i słuchać go podczas kontemplacyjnych spacerów lub wieczorem w domowym zaciszu. Pasuje idealnie.