Urodzona 21 czerwca 1986 w Nowym Jorku. Naprawdę nazywa się Elizabeth Woolridge Grant. Jej pseudonim to połączenie imienia aktorki starego, klasycznego Hollywood, Lany Turner, i nazwy modelu auta Forda - Del Rey. Ma dwójkę rodzeństwa, a jej ojciec dorobił się milionów jako inwestor domenowy. Sama uczyła się grać na gitarze, a jej pierwszą muzyczną inspiracją był hip-hop z Eminemem na czele. W Nowym Jorku studiowała metafizykę klasyczną, gdzie próbowała dowiedzieć się, czy za pomocą matematyki można udowodnić istnienie Boga. Odkryła Boba Dylana, Leonarda Cohena, a niedługo później zamieszkała w przyczepie kempingowej w New Jersey. Wtedy zakochała się w Nirvanie. W krążących po sieci wywiadach Lana Del Rey sprawia wrażenie bystrej i przenikliwej, a jednocześnie kruchej i bezbronnej. Tyle wikipedianych faktów.
Naprawdę zastanawiam się jak to wszystko działa w tej muzycznej branży. Krytycy i fani rozpływają się często nad dość średnimi produkcjami, w których mimo szczerych chęci nie idzie doszukać się czegoś więcej niż powtarzalnego solidnego rzemiosła, natomiast takie płyty jak "Born To Die" nie zajmują należnego im miejsca. Wzbudzają kontrowersje, dyskusje, ale liczba negatywnych opinii jest zaskakująca jak na taki przełomowy krążek. Przełomowy? Tak, na pewno dla Lany. Gdyby nie "Born To Die", a raczej kilka utworów z niego, piosenkarka nie przebiłaby się przez warstwę przyzwoitej przeciętności w której tkwiła na debiutanckiej płycie. Nastąpiła tutaj dość znaczna zmiana stylu, wykrystalizowanie w końcu czegoś wyrazistego, oryginalnego, ciekawego, swojego. Czegoś, czego szuka się w morzu dzisiejszych bezpłciowych produkcji muzycznych. Pierwsze co się rzuca w oczy (w uszy?) to obniżenie barwy głosu - miks głębokiego smutku, klasycznego amerykańskiego balladowego wokalu żeńskiego i jakiejś takiej flegmy, obojętności, rozgoryczenia, chłodu. Zupełnie niespotykana hybryda złożona ze znanych elementów. O dziwo, co ja uważam za największy atut tej płyty, krytycy uznali za "głos płytki i wyczerpany nerwowo", wyrażając "zaskoczenie jest jak nudnym, ponurym i zagłodzonym-popem Born to Die jest".
Drugim filarem albumu są same kompozycje - tym razem stworzone przez grono producentów. Każdy z nich się postarał i stworzył z Laną naprawdę ciekawe melodyczne szkielety, wypełnione potem wspomnianym wcześniej wokalem. Wyróżniłbym dwie grupy utworów; genialne - "Born To Die", "Blue Jeans", "Radio", "Video Games", "National Anthem", "Dark Paradise", "Summertime Sadness", "This Is What Makes Us Girls" i w miarę dobre jak "Carmen" czy "Million Dollar Man". Każdy jest zanużony w podobnym brzmieniu i klimacie, ale posiada charakterystyczną melodię, charakter i motyw. Teksty (po głębszej analizie) dość banalne i chaotyczne, ale słuchając całości nieźle wpisują się w ścieżkę dźwiękową (można sobie zanucić kilka fraz wyrwanych z kontekstu).
Nie przypominam sobie drugiej podobnej płyty w ostatnich latach. Owszem, była świetna Amy Winehouse, jest świetna Florence i Adele, będzie pewnie jeszcze wiele świetnych wokalistek w krótkim czasie. Lana od nikogo bezwstydnie nie zerżnęła swojego stylu, a przynajmniej nie w całości i nie wprost (co jest obecnie nagminne). Z drugiej strony należy sobie zadać pytanie, jak duży wpływ na wartość jej płyty mają producenci i kompozytorzy. Bez dobrych kompozycji "skrojonych" pod wokalistkę może być ciężko osiągnąć efekt jak na "Bron To Die". Zobaczymy już niedługo, nowa płyta planowana jest na przyszły rok. Osobiście czekam tez na DVD, bo Lana na żywo (nie tylko na scenie) to oddzielny temat warty poruszenia.