Spełniliśmy wszystkie ambicje, jakie mieliśmy. Nigdy nie zakładaliśmy zespołu, żeby sprzedawać platynowe płyty albo zbić fortunę. Cele, które chcieliśmy osiągnąć były całkiem skromne i w gruncie rzeczy wszystkie osiągnęliśmy, więc nie zostało nam już nic do zrobienia. Nagraliśmy pięć płyt, to dużo.
Jeff Walker[1]
Nigdy nie wiadomo, czego można spodziewać się po przedśmiertnym śpiewie doborowego wykonawcy, bowiem albo może to być pieśń wybitna, jak Abbey Road The Beatles[2], albo marna, vide In Through the Out Door Led Zeppelin[3], albo też ani taka, ani taka – po prostu przyzwoita i dobra, zupełnie jak łabędzie granie Carcass o nazwie Swansong.
Odnosząc się do powyższego zdania, zaraz na wstępie zauważyć należy, iż nie zawsze, a raczej nawet z rzadka z perspektywy czasu oceniany jako ostatni podryg konkretnego wykonawcy (solisty czy zespołu) wydaje się czy ma być ostatnim w dobie tworzenia przezeń tego lub innego dzieła. No bo czy dla przykładu kwartet Page, Plant, Jones i Bonham mógł podejrzewać pod koniec 1978 roku, zatem w dniach nagrywania materiału na wyżej wspomnianą płytę, że będzie to jego łabędzi śpiew? Oczywiście nie, bo nikt nie mógł spodziewać się, iż w niespełna 2 lata później nastąpi śmierć ostatniego z przywołanych muzyków, w chwili zgonu mającego ledwie 32 lata, a konsekwencją tego tragicznego wydarzenia będzie definitywny rozpad zespołu. Podobnie było z Carcass, który po wydaniu swojego czwartego albumu, Heartwork, odniósł na tyle duży sukces, że wydawało się, iż okalający cały glob podbój co najmniej jednego z wielu muzycznych światów stoi przed nim otworem, do czego jednak wskutek splotu niesprzyjających okoliczności i przeciwstawnych dążeń koniec końców nie doszło, wprost przeciwnie – z powodu kłopotów z wielką wytwórnią, które podminowywały muzyków, i wewnętrznych niesnasek zespół szybko uległ rozbiciu i samorozwiązaniu, nieoczekiwanie kończąc swoją pomyślnie rozwijającą się karierę.
Jednak po nagraniu Heartwork wydawało się z początku, iż kapelę czeka, mimo odejścia gitarzysty Mike’a Amotta, rychło zastąpionego przez Mike’a Hickeya (ex-Venom), świetlana przyszłość. Oto wraz z wydaniem tej płyty Carcass wypełnił swoje zobowiązania względem Earache Records i niczym panna na wydaniu był do wzięcia. Grupą już od pewnego czasu interesowała się poważna, dysponująca ogromnymi środkami wytwórnia, jaką były należące do Sony Columbia Records (wydawca i dystrybutor Heartwork na terenie USA), toteż członkowie Carcass niebawem zawarli z nimi umowę bezpośrednią, obowiązującą na całym świecie. Kontrakt ten czy, jak pokazał czas – nieomal cyrograf, strony podpisały 3 kwietnia 1994 roku. Kiedy w jakiś czas później Hickey został zastąpiony przez urodzonego w 1974 roku liverpoolczyka Carlo Regadasa, znanego z brytyjskiej formacji Devoid, grupa weszła do studia, by nagrać swój debiut dla fonograficznego giganta. I wówczas zaczęły się schody, wbrew zamierzeniom wiodące nie do nieba, lecz do piekła.
Od samego początku dochodziło do napięć w zespole. Były one spowodowane głównie sprzecznymi koncepcjami muzycznymi Jeffa Walkera i Billa Steera. Z jednej strony Walker chciał poniekąd wrócić do korzeni Ścierwa i nagrać album cięższy i bardziej ekstremalny, aniżeli Heartwork. Z drugiej strony Steer, którego coraz silniej ciągnęło w kierunku rock and rolla i bluesa, stracił zainteresowanie dla metalowego grania i nie miał najmniejszej ochoty na stworzenie następnej buchającej agresją i brutalnością płyty. Jednocześnie Steer zdawał sobie sprawę, że jego obecne pomysły nie pasują do formuły Carcass: „Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek oczekiwał od Carcass takiego grania”[4]. Starający się zachować bezstronność i stać na uboczu konfiktu Ken Owen powiedział zaś później, co następuje: „Na pewnych etapach nagrania były dla mnie niczym koszmar. Tak, między Billem i Jeffem był konflikt charakterów. Żaden z nich nie miał złych zamiarów, ale często musiałem interweniować”[5]. W spowodowanej tym stanem rzeczy nerwowej i z każdym kolejnym dniem coraz trudniejszej atmosferze nagrania w studio, których koszty ponosił zespół, przeciągały się. Utarczki między skonflikowanymi i zniechęconymi do kontynuowania współpracy muzykami były tak częste, a ogólna sytuacja tak niekomfortowa, że wydawało się czasem, iż grupa może rozpaść się lada chwila, dosłownie jeszcze przed sfinalizowaniem nagrań. Jak wspominał potem Steer: „Atmosfera w studiu była tak zła, że już wtedy wiedziałem, że nasze dni są policzone. Spotykaliśmy się dopiero wtedy, gdy miało to coś wspólnego z zespołem. Nie byłem nawet pewien, czy dociągniemy do końca nagrań. Wszystko wydawało się nie tak”[6].
Kiedy wreszcie zarejestrowano cały materiał i w postaci surowego miksu zaprezentowano go Columbii, ta nie była zadowolona z wyników prac i ze strony jej przedstawiciela, Jima Welcha, ponoć miały paść nawet tak kuriozalne sugestie, jak ta, iż Walker, wszak wokalista grindcore-deathmetalowy, powinien wziąć lekcje śpiewu. To dodatkowo rozsierdziło i bez tego porządnie nabzdyczonych muzyków, którzy, poszedłszy już na kilka kompromisów, nie mieli ochoty dalej poddawać się dyktatowi wytwórni. Co więcej, odrzuciwszy przedstawione sobie nagrania Columbia nie zamierzała zagwarantować kapeli funduszy na dokończenie longplaya, więc bodaj głównie dzięki zapobiegliwości managera Michaela Nesbitta uzgodniono, że koszty poniesione dotychczas przez Carcass jednak zostaną pokryte z kontraktu zawartego z wytwórnią. Wkrótce doszło też do zerwania umowy. Po latach Walker wyjaśniał: „Nie mieliśmy możliwości zostać nową Metalliką – nagraliśmy album, który Columbia odrzuciła i gdybyśmy nie rozwiązali kontraktu, Swansong nigdy by się nie ukazał. Musieliśmy odejść, zabierając tę płytę, inaczej firma na zawsze zamknęłaby ją w archiwum. To znana praktyka w tego typu wytwórniach. Moim pomysłem było, żeby od nich uciec i zachować prawa do tego materiału”[7]. Koniec końców, tj. w grudniu 1995 roku płytę zwrócono muzykom, a otrzymane pieniądze zostały przeznaczone przez nich na jej dogranie i dopracowanie, przy tym owa „fatalistyczna aura wisząca nad nami bez wątpienia nie ustąpiła także po tym, jak album był już gotowy do wydania”, jak stwierdził później Walker, dodając: „W studiu spędziliśmy tyle czasu, że nie mogliśmy już na siebie patrzeć”[8]. Nie dziwi zatem, iż Steer rychło odszedł z zespołu, jeszcze przed ukazaniem się płyty, która, zrodzona w bólach pomiędzy lutym (Rockfield Studios) a kwietniem (Battery Studios) 1995 roku, w założeniu mająca ujrzeć światło dzienne pod koniec lata, po licznych perturbacjach i podjętych przez Nesbitta staraniach pojawiła się na rynku dopiero 10 czerwca 1996 roku nakładem Earache Records, zatem w czasie, kiedy Ścierwo znajdowało się już tam, gdzie teoretycznie od zawsze było jego miejsce – pod ziemią. Jako ciekawostkę dodać można, iż lubiący żartować Walker stwierdził w 1996 roku na łamach tygodnika „Kerrang!”, nawiązując zresztą do mockumentu (oraz zrealizowanej do niego piosenki i ścieżki dźwiękowej) o brytyjskiej scenie punkowej, w tym The Sex Pistols, The Great Rock 'n' Roll Swindle, iż przejście z Columbii do Earache było „drugim wielkim szwindlem w historii rock and rolla” (the second great rock and roll swindle)[9]. Dlaczego? Ano dlatego, że zespół dostał od Columbii pieniądze za album, którego wytwórnia nie otrzymała. Co więcej, dzięki przejściu do Earache muzycy powtórnie zgarnęli kasę za tę samą płytę. Inną wartą przytoczenia ciekawostką jest ta, iż Colin Richardson, producent Swansong, zremiksował słynny utwór Björk, Isobel. Pozostawiając oryginalny wokal artystki, dodał do niego to, co pozostało niewykorzystane z łabędzich sesji Carcass. Potem kawałek Isobel w postaci „The Carcass Remix” trafił na jedną z brytyjskich wersji singla Hyperballad[10], promującego Post, wydany w 1995 roku trzeci album studyjny Islandki. Podobny zabieg wykonał w owym czasie Richardson z Democracy Killing Joke.
Oprawę graficzną Swansong zaprojektował Antz White. Na okładce wykorzystano obraz artystki Gee Vaucher, niegdyś członkini anarcho-punkowej kapeli Crass. Front cover ukazuje swego rodzaju „portret rodzinny we wnętrzu”, a poprzez dorobioną na zasadzie kolażu uskrzydloną twarz zdaje się nawiązywać do 2 pierwszych płyt Carcass. Sam krążek to picture disc z pewnymi zmianami (u góry nazwa grupy, „Carcass”, w miejsce słów „Annuit Coeptis”; u dołu napis „Somnus Pecunia Cibus” zamiast „Novus ordo seclorum”; zapisany literami łacińskimi rok MCMXCMV zastępujący oryginalny MDCCLXXVI) powielający rewers Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych, z niedokończoną piramidą złożoną z 13 warstw kamieni, zwieńczoną symbolem Oka Opatrzności. Płyta ukazała się także pod postacią limitowanego, dwudyskowego wydawnictwa – jeden dysk został zaprojektowany w kształcie mózgu i z tego względu nie zmieściły się na nim wszystkie kawałki (11, a nie 12), stąd na drugim krążku, zewnętrznie takim, jak oryginalny, znalazły się 2 utwory – ostatni z płyty Go to Hell i bonusowy Emotional Flatline.
Spośród 17 nagranych kawałków na płytę trafiło 12, które razem trwają blisko 50 minut, z czego wynika, iż długość każdego z nich wynosi średnio około 4 minuty. Można wspomnieć, że zdaniem Walkera niektóre z numerów nie ujętych na krążku były ciekawsze niż te, które się na nim pojawiły. Pod autorstwem wszystkich podpisany jest Walker, ewentualny współautor ze Steerem i/lub Regadasem tej lub owej piosenki (tak, w przeciwieństwie do poprzednich płyt grupy, w przypadku Swansong można bez obawy poważnego nadużycia użyć tego określenia). Ułożone do nich słowa podejmują, tak jak w przypadku Heartwork, rozmaite problemy, a to społeczno-polityczne, a to gospodarcze, to znowuż egzystencjalne lub inne, przekazując obserwacje, przemyślenia i frustracje Walkera, który tak jak poprzednio zrezygnował z wymyślnego języka i trudnej terminologii medycznej. Przy tym język jeszcze bardziej uprościł, wskutek czego zawarty w tekstach przekaz stał się znacznie czytelniejszy, aniżeli na poprzednich płytach. To chyba jeden z kompromisów, na jakie zespół poszedł jeszcze w dniach współpracy z Columbia Records. Inny to ten, że jeśli w przeszłości nieraz trudno było rozeznać bez zajrzenia do książeczki, o czym niewyraźnie śpiewa charkoczący Walker, to tym razem jego wokal stał się znacznie czystszy i wyraźniejszy, i to, co warto podkreślić, bez pobierania specjalnych lekcji śpiewu.
W zasadzie żaden ze składających się na Swansong numerów niczym specjalnym nie wyróżnia się. O żadnym nie można napisać, że jest słaby, o żadnym też – że jest szczególnie porywający i znakomity. Każdy jest po prostu solidny i prezentuje przyzwoity poziom. Pod względem budowy żaden nie jest szczególnie skomplikowany, tak że często ma się do czynienia z oklepanym układem zwrotkowo-refrenowym, który jednak każdorazowo w pomysłowy sposób został urozmaicony fajnymi przejściami oraz nieodzownymi a efektownymi solówkami na gitarze elektrycznej lub sięgnięciem po inne, mniej oczywiste w przypadku Carcass środki wyrazu, jak np. gitarę akustyczną, a nawet klawisze. Chociaż wszystkie kawałki są dobrze i z mocą zagrane, to porównując Swansong do 2 poprzednich, wielkich płyt, zatem Necroticism i Heartwork, wypadnie zauważyć, iż numery zamieszczone na prezentowanym longplayu aranżacyjnie i brzmieniowo ustępują obu wcześniejszym dziełom, mimo że, jak już zostało to nadmienione, jej produkcją ponownie zajął się utalentowany Colin Richardson. To wynik zamierzonego uproszczenia muzyki i jej brzmienia, uczynienia jej przystępniejszą, lżejszą i łatwiej strawialną, co osiągnięto m.in. rezygnując ze żmudnego nagrywania kilku ścieżek gitary przy każdym rytmie, na co w tym czasie nie miał jakiejkolwiek ochoty Steer.
Płytę otwiera dowcipnie a gore’owo zatytułowany Keep on Rotting in the Free World, ukłon w kierunku słynnego hymnu Neila Younga, antybushowskiego Rockin' in the Free World z 1989 roku, paszkwil na zgnuśniałą i wyzyskującą wschodni świat zachodnią cywilizację, której mieszkańcy w swojej masie zajęci są nabijaniem własnej kabzy, pędzą próżniacze i nastawione na konsumpcję dóbr żywoty. Utwór ten, jedyny, do którego powstał (wykorzystujący materiał koncertowy) wideoklip, rozpoczyna się od mocnych uderzeń całego instrumentarium i ma, praktycznie jak każdy następny, nośny temat. Po nim następuje zagrany z tą samą lekkością i feelingiem, pesymistyczny Tomorrow Belongs to Nobody, jak poprzedni kawałek szermujący niejednym wpadającym w ucho riffem i płynnie przechodzącymi jedna w drugą solówkami, których tak tu, jak i wszędzie indziej na tym albumie jest pełno, dzięki czemu materiał zgromadzony na Swansong może sobie zaskarbić przychylność entuzjastów twórczości takich bandów jak Thin Lizzy, Iron Maiden bądź Megadeth, jakże efektywnie wyzyskujących pracę 2 gitar prowadzących. Wolniejszy od wcześniejszych, nieco poetyczny Black Star, z niosącym ezoteryczny przekaz natarczywym wokalem, ma równie chwytliwy riff jak tamte i jak wszystkie pozostałe zgromadzone tu numery potwierdza zawsze cechującą Carcass umiejętność wybornego splatania ciężkich rytmów z fajnymi, niejednokrotnie rozrzedzającymi ponurą atmosferę melodiami. W Cross My Heart, który otwarty jest uderzeniami pałeczek Owena, a napędzany jego perkusją i odjazdowymi gitarami, Walker w gorzkich i gniewnych słowach opowiada m.in. o zawiedzionej miłości i trudnościach wkradających się w życie dwojga ludzi. Kolejny utwór to najdłuższy na płycie Child’s Play, roztaczający wizję ludzi żyjących z dala od natury, uwięzionych w betonowo-stalowej martwocie, miejskiej szarudze i wszędobylskim brudzie, poddanych powolnemu rozkładowi. Zaczyna się od silnie wysuniętego do przodu, poddającego swoim grzechotaniem riff i rytm basu, któremu zrazu towarzyszy perkusja, a potem wchodzące do akcji gitary, z których jedna mniej więcej w połowie wygrywa pyszną, po trosze epicką solówkę. Odnotować należy, iż głos basu Walkera jest słyszalny na całej płycie tak dobrze, jak bodaj na żadnym z poprzednich dokonań Carcass. Chwytliwych momentów, rytmów i melodii, a także niespodziewanie pojawiających się w ostatnim refrenie nastrojowych klawiszy, nie brakuje w Room 101, którego tytuł nawiązuje do Pokoju 101 z Orwellowskiej antyutopii Rok 1984. Tekst jak w innych przypadkach jest mocno pesymistyczny, do tego antyutopijny i antymesjanistyczny, neguje nadejście wyczekiwanego przez mrowie ludzi zbawiciela, a tym samym możliwość nastania lepszego jutra dla człowieka – więźnia Pokoju 101. Polarized, siódmy na płycie, w warstwie słownej może być odczytany jako pieśń mizantropa, męża asertywnego albo egocentryka. Kawałek ten bieży pewnie do przodu, ma fajny drive sekcji rytmicznej, zaś w jednym ze spowolnień ujawnia piękne, godne porządnej ballady sola gitarowe, które krzesane są naprzemiennie przez obu gitarzystów, Steera i Regadasa. Generation Hexed to piosenka traktująca o straconych czy przegranych pokoleniach anonimowych ludzi, jednostek pozbawionych indywidualności, a wręcz wyzutych z własnego jestestwa. Mimo swojej nijakości i niemrawości „zauroczona generacja” od początku do końca zdecydowanie prze naprzód, podobnie jak ciężej rozpoczęta Firm Hand. Jej tekst opowiada o świecie, w którym panują rządy żelaznej ręki, a nienawiść i odgórna selekcja stanowią obowiązujące prawo, przyczyniając się do prowadzącego do zguby ostatecznego rozwiązania, the final solution, może czegoś na kształt nazistowskiego Endlösung. Firm Hand jest drugą najdłuższą na płycie kompozycyjką, wcale udaną, wzbogaconą brzmieniem gitary akustycznej i upiększoną popisowymi solówkami na gitarze elektrycznej. Ironmaidenowaty jest dziesiąty R**k the Vote, obnażający niezmienność i zakłamanie świata polityki oraz zniewolenie jednostki przez systemy państwowe. Jak starając się przemówić do uśpionej świadomości przeciętnego słuchacza zapytuje Walker, Is this really rock ’n’ roll? Or a form of state control?. Także tekst przedostatniego numeru wymierzony jest w „wybrańców narodu”, czyli na ogół pełnych hipokryzji polityków, którzy w swoich wypowiedziach z łatwością „jednoczą fakty i mity” (fact and fantasy united as one). Miano tego utworu, sięgającego do doom metalu, brzmi Don’t Believe a Word. Z początku, a również i później chwilami nasuwa on skojarzenia z War Pigs Black Sabbath. Zrazu ociężały, po chwili przyspiesza i pewnie stąpa czy przetacza się w rytm dudniących gitar i basu, z którym pod koniec, nim pocznie stygnąć brzmienie instrumentów Regadasa i Steera, Walker wychodzi naprzód. Dziarska i rozpędzona, nieskomplikowana i przebojowa deathmetalówka Go to Hell, w której do głosu dochodzi ateistyczny i materialistyczny światopogląd basisty, ma nie tylko solo à la Slash czy Guns N' Roses, ale też wyjątkowo celny tytuł, zwłaszcza jeśli zważy się, iż kawałek ten wieńczy płytę.
Jak na ironię, Swansong miał być albumem, który przyniesie Carcass światowy rozgłos i uznanie, a zamiast tego spowodował rozwiązanie grupy i z wielu stron sprowadził na nią ciężką krytykę, wymierzoną w kierunek, w jakim zespół poszybował na płycie. Lecz o ile ta jednym wybitnie nie przypadła do gustu, o tyle znalazła uznanie wśród innych, o czym świadczyła jej całkiem niezła sprzedaż i względnie wysoka pozycja w notowaniach, co zasługuje na tym większą uwagę, że nie istniejący band oczywiście nie promował i nie mógł promować swojego najnowszego dzieła chociażby w trakcie koncertów. Co do skrajnych reakcji wzbudzonych przez płytę, to prawda jest taka, iż kto wcześniej zapoznał się z promującym poprzedni longplay grupy Heartwork EP, na którym zamieszczono takie utwory jak This is Your Life i Rot ‘n’ Roll, ten mógł spodziewać się, iż na swoim piątym albumie kapela może po raz kolejny diametralnie odmienić swe oblicze, zmienić swoje brzmienie oraz jeszcze bardziej złagodzić i do pewnego stopnia nawet odrzucić dotychczasową zadziorność i dosadność swej muzyki, przypomnijmy, zrazu – Reek of Putrefaction (1988), Symphonies of Sickness (1989) – powalająco ciężkiej, rzeźniczej i nieprzystępnej, później bardziej urozmaiconej i artystycznie wcale wyszukanej – Necroticism – Descanting the Insalubrious (1991), a z czasem, mimo że wciąż charakternej, nader melodyjnej i całkiem przebojowej – Heartwork (1993). Natomiast Swansong, jak wszystkie dotychczasowe dokonania Carcass dzieło kontrowersyjne, prezentujące death metal w postaci mocno „sthrashowanej”, „zhevymetalizowanej” i „uhardrockowionej”, być może istotnie stanowiące „prototyp hardrockowego death metalu”[11], ostatecznie wypada uznać za płytę udaną, takie lżejsze i wolniejsze Heartwork, ani nie tak beznadziejną, ani nie tak świetną, jak twierdzą niektórzy, ulokowani, jak można domyślać się, na przeciwległych biegunach fascynacji muzyką metalową, upraszczając, odpowiednio – zauroczeni wszelkimi odmianami grind, death i black metalu z jednej strony, oraz będący fanami thrash, groove, heavy i doom metalu, a nawet hard rocka z drugiej. Nadmienić potrzeba, iż Swansong niewątpliwie można byłoby podciągnąć również pod cieszący się w latach 90. niejakim wzięciem death ‘n’ roll i album ten postawić obok takich płyt jak Wolverine Blues Entombed bądź Soul Survivor Gorefest, mimo że zawiera materiał cokolwiek lżejszy.
Album ten to wyraźny zwrot ku muzyce bardziej konwencjonalnej, co nie znaczy, że – wbrew niektórym zarzutom – szczególnie skomercjalizowanej. Oto w wyniku naturalnego rozwoju grupa zaczęła uprawiać taką, a nie inną muzykę, silniej niż wcześniej nawiązującą do klasycznego hard i blues rocka, do którch przecież Carcass nawiązywał już wcześniej, i na „Nekrotycyzm”, i na Heartwork, choć prawdą jest, że czynił to w bardziej zawoalowany sposób. Ten album to po prostu kolejny krok w historii szybko ewoluującej, z płyty na płytę odważnie odmieniającej swoje oblicze grupy. A że był to krok naturalny, a nie nagły i koniunkturalny, niech świadczy to, że także po rozpadzie zespołu instrumentaliści uprawiali muzykę utrzymaną w podobnej konwencji, tyle że mniej metalową, a bardziej blues-hardrockową. Reasumując jednym zdaniem – wyważenie oceniając longplay Swansong w skali dziesiętnej, wypadnie dać mu 6, 7 lub w porywach 8 oczek. Ja daję 7 ze wskazaniem na 8, gdyż to właściwa ocena dla tej dobrej, momentami nawet bardzo dobrej płyty, której może i nie słucham z zachwytem, lecz z niekłamaną przyjemnością i owszem.
Po rozpadzie zespołu i wydaniu Swansong Earache Records wypuściło jeszcze w 1996 roku album kompilacyjny, dowcipnie zatytułowany Wake Up and Smell the... Carcass, na którego okładkę trafiło mało twarzowe zdjęcie Johna F. Kennedy’ego - makabryczna fotografia wykonana w trakcie autopsji przeprowadzonej tego samego dnia, w którym zastrzelono prezydenta Stanów Zjednoczonych (22 listopada 1963). Na płytę tę, wydaną na 10 dni przed 33. rocznicą śmierci Dżejefkeja, a wznowioną m.in. w 2001 roku w formie DVD, trafiło 17 kawałków, prezentujących przegląd Ścierwowego dorobku: 5 nagranych w trakcie sesji do Swansong, ale nie zamieszczonych na samym albumie; 4 zarejestrowane w ‘94 w BBC Radio 1 dla programu „Rock Show”; 2 z Heartwork EP; 3 z czwórki Tools of the Trade; 3 z kompilacji wydanych w ’89 - 2 z Pathological i 1 z Grindcrusher. Na wspomnianym wznowieniu, którego zawartość w istocie pokrywała się z wydanym także w 1996 roku Wake Up... w wersji VHS, znalazły się dla odmiany teledyski (Corporeal Jigsore Quandary, Heartwork, Keep On Rotting In The Free World, Incarnate Solvent Abuse, No Love Lost) i rejestracje koncertów (kolejno: „Gods of Grind Tour”, Londyn, London Astoria 18 marca 1992; „Grindcrusher Tour”, Nottingham, Rock City 14 listopada 1989). Warto wspomnieć, iż w dodanej do płyty książeczce znalazło się sporo archiwalnych, czarno-białych i kolorowych fotografii członków Carcass oraz sensownie, acz miejscami nazbyt zdawkowo opisana na kilku stronach historia grupy. Jeszcze przed końcem XX stulecia ukazała się składanka Best of Carcass (1997), ogłoszona pod szyldem japońskiej wytwórni Toy’s Factory.
Po odejściu Steera i rozwiązaniu zespołu na przełomie 1995 i 1996 roku pozostali członkowie Ścierwa, Owen, Regadas i Walker przeorganizowali Carcass, najmując do współpracy Marka Griffithsa (gitara rytmiczna). Nowo powołaną grupą był Blackstar, projekt biorący swoje miano od Black Star, trzeciego kawałka ze Swansong. Jedyny album tej kapeli to Barbed Wire Soul (1997), z lekka podlane bluesem granie w stylu hard ‘n’ heavy, z dobrze pracującą sekcją rytmiczną i niezłymi solówkami gitarowymi, materiał lekki, niezobowiązujący, teoretycznie przebojowy, mimo urozmaicenia go brzmieniem dęciaków (Rock ‘n’ Roll Circus, Waste of Space) niczym szczególnym nie wyróżniający się i mocno przeciętny, do posłuchania raczej z obowiązku, aniżeli dla przyjemności. Wkrótce kapela, znana także jako Blackstar Rising, dopełniła krótkiego żywota (1997-1999), po tym jak Owen w lutym ‘99 ledwie przeżył krwotok śródmózgowy, który na 9 miesięcy pogrążył go w śpiączce i na zawsze odebrał mu możliwość sprawnego grania na perkusji.
Z kolei Steer po kilkuletnim pobycie w Australii, gdzie m.in. podszkolił się w grze na harmonijce ustnej i poduczył się gry na gitarze techniką slide, powrócił do Wielkiej Brytanii. Tam założył band o nazwie Firebird, power trio, do którego składu należeli również Leo Smee (bas) z Cathedral i Ludwig Witt (perkusja) ze Spiritual Beggars, grupy powołanej do istnienia przez Mike’a Amotta, kiedy ten opuścił Carcass. Firebird wydał swój eponimiczny album w roku 2000. Stylistycznie stanowił on połączenie blues i stoner rocka i mimo fajnego grania cierpiał na brak dobrych, przekładających się na interesujące kompozycje pomysłów. W rezultacie Firebird jawi się jako materiał równie, a może nawet bardziej niż propozycja Blackstar przeciętny. W przeciwieństwie jednak do Blackstar Firebird kontynuował karierę w XXI wieku, ogłaszając pod swoją nazwą kolejne płyty.
Bodaj najpomyślniej przebiegała kariera Amotta, który i ze stoner-metalowym Spiritual Beggars, powołanym w 1994 roku, i z założonym nieco później (1996) melodic-deathmetalowym Arch Enemy, nagrywał znajdujące uznanie u licznych odbiórców płyty, wydawane tak w latach 90., jak i później. Black Earth, wypuszczony pod koniec ‘96 debiut drugiej z wymienionych grup, był utrzymany w stylu Heartwork i nawet zawierał trochę riffów pierwotnie napisanych przez Amotta właśnie z myślą o Carcass. Lecz z jednej strony była to – jak i kolejne propozycje AE - płyta efekciarska i niewybredna, o charakterze bardziej pospolitym, komercyjnym i mainstreamowym niż album Heartwork, z drugiej – w żadnym razie nie tak dobra jak on. Mimo to Black Earth, podobnie zresztą jak np. odjazdowo bluesujący i blacksabbathujący, kyussowaty pierwszy krążek Spiritual Beggars (Spiritual Beggars 1995), wypada uznać za propozycję wcale udaną.
Przez ponad dekadę zdawało się raz na zawsze przesądzone, że rozproszeni, skoncentrowani na różnych projektach muzycy nie istniejącej już grupy więcej wspólnie pod szyldem Carcass nie wystąpią. Podobnie przez lata wydawało się, iż Swansong to ostatnie dokonanie studyjne Ścierwa. Jednak czas pokazał, iż „Śpiew łabędzia” wcale nie był końcem Carcassowej pieśni i że odżyć i na nowo tworzyć można nawet w wiele lat po pewnej śmierci, a dowodem na to stały się nie tylko liczne koncerty, ale nade wszystko wydana w przeszło 17 lat później kolejna płyta studyjna grupy, której na imię Surgical Steel.
[1] Jon Wiederhorn, Katherine Turman, Głośno jak diabli. Kompletna historia metalu bez cenzury, wstęp Scott Ian, posłowie Rob Halford, tłum. Łukasz „Rev” Szymański, Poznań 2014, s. 436.
[2] Nie licząc po większej części nagranego wcześniej, lecz wydanego później Let It Be.
[3] Pomijając pośmiertną Codę.
[4] Albert Mudrian, Wybierając śmierć. Niewiarygodna historia death metalu i grindcore’a, wstęp John Peel, tłum. Bartosz Donarski, Poznań 2011, s. 205.
[5] Tamże, s. 203.
[6] Tamże, s. 202.
[7] Jordan Babula, Carcass. Naiwność i arogancja (rozmowa z Jeffem Walkerem), „Teraz Rock” 2013, nr 10 (128), s. 44.
[8] Albert Mudrian, op. cit., s. 203.
[9] Cytuję za: http://www.goddamnbastard.org/carcass/interviews/grunge.html [dostęp: 23 maja 2014].
[10] One Little Indian 192TP7CDL.
[11] Łukasz Dunaj, Carcass. Błysk chirurgicznej stali (rozmowa z Jeffem Walkerem), „Mystic Art” 2013, nr 3 (60), s. 32.