Kto w 1993 roku z uwagą śledziłby wydarzenia zachodzące w świecie muzyki metalowej, ten stałby się świadkiem premier wielu znakomitych płyt. Zaślepiony ich blaskiem, mógłby potem publicznie zawyrokować, że w historii metalu to właśnie ten rok obrodził największą ilością płyt wspaniałych i istotnych, że to był, jest i po wsze czasy będzie ten rok „najlepszy”. Przyznać trzeba, że na poparcie i obronę podobnej tezy mógłby taki jegomość przytoczyć sporo przekonujących argumentów. I tak przywołać by mógł, wedle ich ukazywania się na rynku, The Cube Supuration, Individual Thought Patterns Death, Covenant Morbid Angel, Elements Atheist, Chaos A.D. Sepultury, Grin Coronera, Focus Cynic lub Wolverine Blues Entombed. W celu dodatkowego wsparcia swojego stanowiska może bez ogródek stwierdziłby, że wszystkie te płyty to nie tyle i nie tylko rzeczy znakomite, ile też na swój sposób wybitne. Może dodałby także, że w momencie premiery nieomal każda z tych płyt wyróżniała się oryginalnością, że przełamywała, przekraczała i poszerzała utarte schematy i pozornie wytyczone „gatunkowe” granice, by, jak okazywał czas, rychło wskazać drogę nowym trendom i przyczynić się do powstania kolejnych odmian, gatunków czy podgatunków metalu. Jeśli ktoś nadal nie zgadzałby się z postawioną tezą, ów swarliwie nastawiony Tezeusz Swarożycki, że tak jegomościa żartobliwie nazwę bez odwołania się do właściwej etymologii imion, mógłby wytoczyć jeszcze jedno działo dużego kalibru, dla rozluźnienia napiętej sytuacji dodając z przymrużeniem oka, że ma na myśli album zatytułowany iście walentynkowo. Na gorączkowe pytania oponentów „Cóż to? Któż to?” i złośliwie rzucane ukradkiem przez co bardziej zajadłych adwersarzy odpowiedzi „Pewnie Gruba Berta”, triumfalnie zawołałby wreszcie „Carcass Heartwork!”.
Promocję wydanego jesienią 1991 (Europa) i zimą 1992 (USA) roku Necroticism – Descanting the Insalubrious wsparł Carcass intensywnymi trasami koncertowymi, podróżując po Starym i Nowym Świecie. Najpierw, w marcu ’92, odbył tournée po Europie, które zorganizowane zostało przez Earache Records. Obok Truchła uczestniczyły w nim trzy bandy - angielski Cathedral, amerykański Confessor i szwedzki Entombed. Pomimo że oprócz Carcass, kierującego się wszak na trzeciej płycie ku muzyce nieco lżejszej i bardziej przyswajalnej, niż uprzednio, żadna ze wspomnianych grup nie uprawiała grindcore’u czy goregrindu, to ze względów marketingowych trasa ta przebiegała pod niewydarzonym hasłem „Gods of Grind”. Nie inaczej nazwano promujące ją wydawnictwo kompilacyjne, oferujące czternaście kawałków w wersjach studyjnych, w tym cztery Carcass – nie słyszany dotąd Tools of the Trade, zapożyczony z „Nekrotycyzm” Incarnated Solvent Abuse, oraz ponownie nagrane Pyosisified (Still Rotten to the Gore) z Reek of Putrefaction (uprzednio Pyosisified (Rotten to the Gore)) i Hepatic Tissue Fermentation II, jako Hepatic Tissue Fermentation zaprezentowany już wcześniej na składance Pathological (1989). Interesujące, że właśnie te cztery numery trafiły na Carcassowe EP Tools of the Trade, bardzo udaną „czwórkę”, wydaną w połowie ’92 roku (23 czerwca). Jej ukazanie się właśnie w tym czasie zapewne celowo skorelowano z większym tournée po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, które grupa rozpoczęła dwa tygodnie później. W Ameryce Północnej Carcass grał przez około półtora miesiąca, w sierpniu i wrześniu występując na wielu scenach wraz z Brutal Truth, Napalm Death i Cathedral, dając w tym czasie czterdzieści koncertów w ramach „Campaign for Musical Destruction”. Jeśli chodzi o rok 1993, to w jego pierwszej połowie, dokładnie w kwietniu, Carcass uczestniczył w serii festiwali „Full of Hate”, w trakcie których metalowcy mogli zobaczyć również kilka innych z przodujących wtedy kapel metalowych – Cannibal Corpse, Death, Gorefest, Samael i Tiamat. Dodać można, że nazajutrz po zakończeniu tej trasy grupa wystąpiła 18 kwietnia na zorganizowanej w Zabrzu VIII Metalmanii. W drugiej połowie owego roku Ścierwo ogłosiło zaś swój nowy album studyjny, jak już wiadomo – walentynkowo zatytułowany Heartwork.
Materiał został zarejestrowany i zmiksowany w liverpoolskich Parr Street Studios pomiędzy 18 maja a 21 czerwca 1993 roku. Jego produkcją zajął się Colin Richardson. Napisanie muzyki wziął na siebie w głównej mierze Steer – skomponował ją albo sam (1, 3, 7, 8), albo wespół z Amottem (2, 4, 5, 6, 9, 10), który wywarł szczególny wpływ na powstanie dwóch kawałków (5 i 10, czyli Embodiment i Death Certificate). Zaznaczyć trzeba, że wszystkie gitary rytmiczne osobiście nagrał Steer, a nie Amott, który ponoć z powodu zagubienia paszportu w trakcie pobytu zagranicą nie mógł na czas wrócić do kraju. Owen tym razem nie wniósł do repertuaru płyty żadnej autorskiej kompozycji. Natomiast Walker, po raz pierwszy w historii zespołu udzielający się wokalnie w pojedynkę, ponownie napisał wszystkie teksty, rezygnując jednak ze stylizacji gore i specjalistycznej terminologii medycznej. W jego zamyśle miały to być poważne, świadczące o dojrzałości Carcass protest songs, pieśni protestu, podejmujące palące problemy społeczno-polityczne i inne. Wprost obnażał i krytykował w nich to, co nie podobało mu się w życiu i we współczesnej rzeczywistości.
Oprawę graficzną zaprojektował Andrew Tuohy. Tym, co od razu przykuwa w niej spojrzenie, jest oczywiście front cover, przedstawiający rzeźbę Life Support 1993 H.R. Gigera, wybitnego i ekscentrycznego szwajcarskiego artysty, którego prace uświetniły wcześniej okładki płyt rozmaitych wykonawców, między innymi Emerson, Lake & Palmer, Magmy, Debbie Harry, Celtic Frost, Atrocity i Danziga. Life Support 1993 to przerobiona i uaktualniona wersja znacznie starszej rzeźby Gigera, powstałej w 1966 roku Leben erhalten („Chroń życie”). W obu formach dzieło to nawiązywało do ukrzyżowanego Nazarejczyka i symboliki chrześcijańskiej, wykorzystywało też zaprojektowaną przez Geralda Holtoma pacyfę, znak pokoju. Odwołania do tej rzeźby zobaczyć można na dwóch promujących płytę teledyskach, zrealizowanych do utworów Heartwork i No Love Lost. Pierwszy, wyreżyserowany przez Tony’ego Kunewaldera i ujawniony w styczniu 1994 roku, ukazuje świat industrialny, odhumanizowany i bezduszny; drugi, nakręcony przez Johna Moule’a i także wyświetlany od roku ‘94 – dla odmiany rozgrywa się na łonie natury. Oba wideoklipy wyglądają profesjonalnie, pomysłowo operują symbolami i dają do myślenia.
Czwarta płyta Carcass ukazała się, podobnie jak poprzednia, najpierw w Europie (18 października ’93 nakładem Earache Records), później w Stanach Zjednoczonych (w styczniu ’94 pod sztandarem należących do Sony Columbia Records). Już po jej ogłoszeniu został wypuszczony w 1994 roku w Europie i Ameryce Północnej minialbum The Heartwork EP. Na epce tej poza tytułową kompozycją znalazły się, nie uwzględnione na pełnoprawnym wydawnictwie, numery This is Your Life i Rot ‘n’ Roll, obydwa udane, a nagrane we wrześniu ’93 już w trzyosobowym składzie, bez Amotta, który w 1993 roku niespodziewanie odszedł z zespołu. Do wydania japońskiego dodano ponadto zawartość Tools of the Trade, ale z wyłączeniem Incarnated Solvent Abuse.
Na Heartwork trafiło dziesięć deathmetalówek – utworów zwięzłych, niedługich, nabitych agresją, natenczas niespotykanie melodyjnych. Za wyjątkiem najdłuższego Embodiment trwają one po ponad trzy-cztery minuty, w sumie składając się na album, którego długość nieznacznie przekracza 40 minut. Średni czas trwania kawałków jest tu zatem znacznie krótszy, aniżeli na Necroticism. Również pod względem struktury są one prostsze, mniej skomplikowane i mniej progresywne, jednakowoż brzmieniowo i kompozycyjnie bardziej zwarte, dopieszczone i wyrafinowane niż poprzednio. Po prawdzie, wyżyłowane niczym muskularne łapy młodego Mike’a Tysona, jak one nokautująco walą między oczy: szybko, mocno i technicznie.
Przekonują o tym już otwierające płytę Buried Dreams. Ten pełen pesymizmu i wściekłości utwór, w którym być może na przekór All You Need is Love The Beatles Walker wrzeszczy o zawiedzionych nadziejach i pogrzebanych marzeniach, konstatując, że tym, czego człowiek potrzebuje, jest nienawiść, dosłownie All you need is hate, rozpoczyna się od gitarowego stąpnięcia, które zwiastuje apetycznie krwistą płytę. Po tym imponującym i złowieszczym wstępie podniecająco rozwija się, utrzymany w przeważającej mierze w średnim tempie, znakomity kawałek, który płynie wśród uchodzących w dal wokali Walkera, perkusyjnych uderzeń i szelestów Owena. Inkrustowany jest stalowym chłodem dwóch prowadzących gitar, z których pośród feerii błyskających z akompaniujących im instrumentów iskier Steer i Amott jeden po drugim krzeszą skąpane w gniewie, smutku i bólu solówki. Tym ostatnim na Heartwork nie nadano już nazw własnych, co było praktyką stosowaną na trzech wcześniejszych płytach. Z tą samą ikrą, co Buried Dreams, zagrane są wszystkie pozostałe kawałki, z których każdy bezczelnie tryska przebojowością i może poszczycić się niebywałą inwencją, w każdym drzemie ogromny i w pełni zresztą wyzyskany potencjał. Po wściekłej końcówce Buried Dreams wchodzi dynamiczny, rzeźniczy i momentami punkersko zakręcony Carnal Forge, w którym, podobnie jak na całej płycie, gitarzyści naprzemiennie szermują swoimi fenomenalnymi umiejętnościami, dając i intrygujące (Steer), i porywające (Amott) heavymetalowe sola, zaraz w następnej chwili skontrastowane przez brutalny i grobowo ciężki death metal. Tak lecąc na łeb na szyję Carnal Forge gwałtownie kończy się, a dla odmiany pojawia się po nim prościej skonstruowany, wolniejszy, bardziej stonowany i wstrzemięźliwszy No Love Lost, w którym Walker charczy o miłości, powierzchownej, naiwnej, wykorzystanej, zawiedzionej, przy okazji we właściwy sobie sposób pomysłowo i metaforycznie posługując się znaczeniem różnych słów. Przepływające w siebie bajeczne solówki (Amott-Steer), a potem burzący wewnętrzny spokój odbiorcy krzyk Walkera zamykają „miłosny” trzeci numer. Po nim natychmiast gorączkowo startuje Heartwork, obfitujący w liczne przejścia, zmiany tempa, powalające harmonie i nieodzowne gitarowe sola (Steer-Amott). Bywają momenty piekielnie ciężkie i siarczyste i właśnie jeden z nich wieńczy tę tytułową kompozycję, przewrotnie traktującą o płynących z serca, mrocznych dziełach sztuki. Potem następuje najdłuższy z wszystkich, przeszło pięcioipółminutowy, antyreligijny i bezbożny Embodiment, rozpoczynający się od donośnego knockin' on heaven's door, to jest gitarowego walenia do nieba bram, utwór jak każdy inny w opisywanym dekalogu wypełniony wybornym i mocno stąpającym po ziemi graniem, urozmaiconym gitarowymi popisami (Amott-Steer). Otwarcie i zamknięcie This Mortal Coil przypomina to z Incarnated Solvent Abuse z „Nekrotycyzm” – jest to skomasowany atak na bębenki słuchacza. Na początku gładko przechodzi on do dalszej i właściwej, zrazu jakby wesoło pędzącej na złamanie karku części. W kawałku tym umiejętnie stopniowane jest natężenie i napięcie, a w pewnym momencie instrumentarium zostaje wstrzymane w ryzach w celu wykreowania odpowiedniej aury i przestrzeni pod popis Mike’a, który po Billu daje swoje natchnione solo. Arbeit macht Fleisch (w zamyśle autora – „Robota przerobi Cię na mięcho”), nawiązujący do szyderczo wykorzystywanej przez niemieckich nazistów w czasie drugiej wojny światowej formuły Arbeit macht frei („Praca czyni wolnym”), jadowitym wokalem Walkera krytykuje niezdrową pogoń za nadmiernym zyskiem, powszechny materializm i nieprzestrzeganie elementarnych zasad etyki pracy. I tu znowuż raz po raz wyskakują zabójcze riffy i ścigają się gitary (Amott-Steer), które kilkakroć kotłują się w zapamiętałym boju z sekcją rytmiczną. Po siódmym kawałku i jego instrumentalnych młyńcach, moszowaniu i pogowaniu, uderza prosto z grzywki odjazdowy Blind Bleeding the Blind, w warstwie słownej zdający się między innymi odwoływać do krwawych poczynań zbrodniczych małżonków ze sławnej tragedii Shakespeare’a, mianowicie do Lady Makbet i Makbeta. Numer rychło zwalnia, a melodycy już w pierwszej minucie uraczają słuchacza swoimi instrumentalnymi śpiewami, by potem, przy przepysznej grze Owena i przychodzącego mu w sukurs ze swoim basem Walkera, na przemian wysuwać się na pierwszy plan z odjazdowymi solówkami. Dziewiąty, Doctrinal Expletives, to kolejna bezkompromisowa i energetyczna, napędzana bezlitosnym riffowaniem sztuka, w której Amott dwukrotnie wychodzi na czoło, ostatecznie zaś zastępuje go z inwencją kreujący swoje solo Steer. Płytę wieńczy, a jakże, wystawiony przez Carcass akt zgonu, zabójczy Death Certificate, w niewielu słowach mówiący o zinstytucjonalizowaniu i zdigitalizowaniu ludzkiej śmierci, jej ustatystycznieniu, odczłowieczeniu, odarciu z istotności i godności. Czegóż nie ma w tym utworze?! Jest zajadły wokal Walkera i jego świetnie korespondujące z popisami gitarzystów basowanie; jest szatańska sprawność z inteligencją bijącego w swój zestaw Owena; są silnie chwytające za gardło i wyciskające z piersi słuchacza ostatnie tchnienia solówki Steera i Amotta; jest niemiłosiernie przetaczający się po stygnącym ciele odbiorcy walec, wprasowujący go w czekającą nań w podłożu mogiłę; jest wreszcie gwałtownie rozpętująca się nawałnica, która walec porywa i by ukoronować płytę z hukiem rzuca nim w cholerę. W ciągu niespełna 42 minut ani się obejrzawszy, zaskoczony słuchacz nagle z krzykiem rozpaczy konstatuje, że ten spójny i od pierwszej do ostatniej nuty porywający album właśnie dobiegł końca.
Heartwork to dzieło wyborne. Obok grobowego ciężaru i furiackiej szybkości oferuje wyrazistą melodykę i rytmizację. Pełne jest wytrawnych pasaży i zapadających w pamięć harmonii. Obok misternie tkanych i kipiących uczuciem solówek gitarowych hojnie szafuje czytelnymi i chwytliwymi riffami. Prezentuje kompozycyjną, aranżacyjną oraz instrumentalną dojrzałość i biegłość czwórki młodych, grających z werwą i polotem muzyków, tak Amotta i Steera, jak też Owena i Walkera, którego charkotliwy, szarpiący nerwy wokal należycie koresponduje z treścią gniewnie i ostro wykrzykiwanych tekstów.
Dwóch prowadzących i utalentowanych gitarzystów to w death metalu patent znakomity – to tak, jakby ktoś mocno podrasował Iron Maiden, Scorpions bądź Thin Lizzy. W rzeczy samej – wzniesiony na wytrawnych riffach, muskularny, odlotowy, ostry jak brzytwa i hartowny niczym stal damasceńska Heartwork można śmiało stawiać na półce obok dokonań tych i innych tuzów hard rocka, heavy czy thrash metalu. Wielka w tym zasługa Colina Richardsona, który podobnie jak w przypadku „Nekrotycyzm” spisał się na medal. Dzięki jego pracy „Dzieło (od) serca” do dziś brzmi kapitalnie, świeżo i klarownie, tak jakby pomimo 21 lat na karku nic a nic się nie zestarzało. Niewątpliwie płytą tą Carcass dowiódł, że dobry death metal można grać nie tylko ciężko i szybko, ale też niezwykle melodyjnie i przebojowo.
Zaznaczyć trzeba, że nie uświadczy się tu tak częstego w melodyjnym death metalu sięgania po ograne środki, taniego efekciarstwa i pozerstwa, płytkości, bezguścia i nijakości, momentów patetycznych, ckliwych czy sentymentalnych, przerostu formy nad treścią, muzycznego pustosłowia, konwencjonalności i kiczowatości. Heartwork to nie melodeathowa szopka, lecz krwisty i rasowy death metal, na tle gros ówczesnych dokonań wyróżniający się kunsztem wykonawczym i zwalającą z nóg melodyką. Jednak przy całej swojej melodyjności i czadowości wciąż jest to płyta bardzo ciężka, pioruńsko cięta i drapieżna. Choć kreując ją muzycy otwartymi garściami czerpali między innymi z punku, NWOBHM i groove metalu, a nawet z bluesa, to czynili to na tyle twórczo i rozsądnie, by stworzyć płytę w pełni własną, oryginalną i niepowtarzalną. Ukazujące się mniej więcej w tym samym czasie propozycje słabosilnej konkurencji porównania z Heartwork nie wytrzymują do dziś. Zaiste, dla melodeathu to album wzorcowy i pomnikowy, twór ustanawiający tak wysokie standardy i tak bardzo udany, że potem nikomu nie udało się go w tym gatunku przebić.
Inna sprawa, że pochopnie obarcza się czasem Carcass odpowiedzialnością za to, jaką drogą podążyła w przyszłości część z bandów deathmetalowych – wszakże nie jest winą mistrza, że horda mniej utalentowanych odeń uczniaków postanowiła iść w jego ślady i zaczęła tworzyć muzykę do bólu mdłą i wtórną, przy okazji wypaczając wizerunek spiżowego majstersztyku. Natomiast być może rację miałby ten, kto ujmowałby Heartwork w kategoriach właściwego początkowi lat 90. i latom późniejszym łagodzenia przekazu i spuszczania z tonu, tak charakterystycznego na przykład dla czołowych kapel thrash metalu, Metalliki, Megadeth czy Anthrax. Jednak gdzie liczne grupy mniej lub bardziej poległy, nienaturalnie a koniunkturalnie nagle dostosowując swoją muzykę do gustu masowego słuchacza, by uczynić ją bardziej radio-friendly, tam Carcass zwyciężył, wciąż proponując materiał mocny, gniewny i wraży, będący skutkiem naturalnej i ciągłej ewolucji grupy i rozwoju jej muzyki, na Heartwork bynajmniej nie wynikłej z niespodziewanej chęci przypodobania się masom, lecz z pójścia za głosem serca.
Nazbyt przejrzysta i łagodna dla hardego metalowego podziemia, z którego Carcass raz na zawsze tu wychodzi, nadal jest to płyta nazbyt ekstremalna dla przeciętnego słuchacza cięższych odmian rocka i miłośnika co bardziej konwencjonalnego metalu. Jednak, mimo wszystko, odrzucając wielu z dotychczasowych fanów, zjednała grupie grono nowych, a że to okazało się liczne, potwierdziła sprzedaż i popularność Heartwork, który na całym świecie stał się najchętniej kupowanym spośród wszystkich dokonań Ścierwa.
Sami muzycy byli raczej zadowoleni z ostatecznego kształtu swojego nowego dzieła. Zwłaszcza Steer od początku wypowiadał się o nim w superlatywach, stwierdzając dla przykładu, że po raz pierwszy po wyjściu ze studia był w zupełności usatysfakcjonowany końcowym efektem wytężonej, kilkutygodniowej pracy. Zresztą do dziś jest to jego ulubiony album Carcass. Niemniej od początku tak on, jak i pozostali muzycy trochę obawiali się reakcji metalowego światka i recepcji swojego nowego krążka. Właśnie z tego powodu już kilka miesięcy przed jego ukazaniem się poprosili szefa Death, Chucka Schuldinera, który akurat wtedy z Carcass i innymi, wyżej wspomnianymi kapelami koncertował w Europie, o przesłuchanie kasety z demówkami, skompletowanej i nagranej przez kwartet jeszcze w lutym 1993 roku. Pozytywna opinia tego powszechnie cenionego i szanowanego, wybitnego, a od 13 grudnia 2001 roku nieodżałowanego gitarzysty dodała im otuchy i skrzydeł. Lecz pierwsza opinia większości fanów była, jaka była – negatywna. Tak to bywa, gdy człowiek mniej lub bardziej świadomie staje się w jakiejś dziedzinie pionierem.
Osobiście wyznam, że mnie i mojej siostrze, którzy podówczas zaliczaliśmy się już do wielbicieli Carcass, Heartwork przypadł do gustu natychmiast, zaraz za pierwszym podejściem, stając się płytą prawdopodobnie najczęściej słuchaną przez każde z nas w 1994 roku. Ileż to razy budziliśmy się przy niej lub usypialiśmy, graliśmy, uczyliśmy się i bawiliśmy bądź rozmyślaliśmy o niebieskich migdałach. Faktem jest, bez względu na osobiste upodobania, wspomnienia i mdławy sentyment, że to jedna z najczadowniejszych i najbardziej wpadających w ucho płyt, jakie kiedykolwiek powstały pośród wszelkich odmian muzyki rockowej.
Jak zostało napomknięte, Mike Amott opuścił formację jeszcze w 1993 roku, już po nagraniu Heartwork. Ponoć nie za bardzo odpowiadał mu kierunek, w którym Carcass ruszył na Heartwork, choć, co ciekawe, w dosyć niedalekiej przyszłości utworzył grupę Arch Enemy, której twórczość, przynajmniej w założeniu, miała być utrzymana w podobnej stylistyce. Wśród przyczyn jego odejścia, które wcale nie nastąpiło w jakiejś większej niezgodzie, tkwiły zapewne względy osobiste – wszakże był to młody, ambitny i utalentowany gitarzysta, który czuł, że Carcass nie jest i nie będzie jego grupą, kapelą, w której mógłby odgrywać większą rolę i mieć większy wpływ na muzykę, niż by chciał. Z tych i innych względów wkrótce po odejściu z Carcass Mike poświęcił się powołanemu przez siebie do istnienia zespołowi Spiritual Beggars, inspirującemu się klasycznym rockiem i uprawiającemu stoner metal. W miejsce Amotta Carcass najął Mike’a Hickeya, którego szybko zastąpił Carlo Regadas.
Reasumując, Heartwork to w dyskografii Carcass kolejne i już ostatnie arcydzieło, w archiwach metalu – absolutny i nieprzemijający klasyk; jedno ze szczytowych osiągnięć w historii tego podgatunku muzyki rockowej.
Jak pokazał czas, na Heartwork zespół nie zmienił swojego oblicza po raz ostatni, a dowodem na to stał się jego piąty album, jak niesłusznie przez kilkanaście lat wydawało się - łabędzi śpiew Carcass, któremu na imię, nomen omen, Swansong.
PS Zupełnie niezamierzenie wyszła mi walentynka dla Carcass. Dziwne? Bynajmniej, wszakże i ze Ścierwem można się jakoś zżyć i obdarzyć je pewnym uczuciem.