Japoński zespół Ghost tuła się po progresywnym podziemiu już od 1984 roku (wg innych źródeł ‘86), kiedy to założony został w Tokio przez czwórkę młodych muzyków: Masaki Batoh, Michio Kurihara, Kazuo Ogino i Taishi Takizawa, którzy po dziś dzień stanowią jego główną siłę kompozytorsko-wykonawczą. Na przestrzeni lat 1991-99 formacja wydaje pięć albumów studyjnych, a także jedną płytę koncertową – wszystkie rozprowadzane przez niezależną amerykańską wytwornię Drag City. Podążając ścieżką folk-rockowej psychodelii, bogato czerpiącej także z dokonań niemieckiego krautrocka (Amon Duul II, Can), zespół dzięki licznym występom na żywo wypracowuje sobie „kultowy” status wśród wielu miłośników tejże estetyki (głównie za oceanem). Jednakże po roku ‘99, kiedy to ukazały się dwa ostatnie krążki Ghost: „Snuffbox Immanence” i „Tune In, Tune Out, Free Tibet”, formacja na długi czas pogrąża się w milczeniu (choć nie koncertowym), by dopiero na początku bieżącego roku powrócić ze swoim najnowszym dziełem „Hypnotic Underworld”, które stanowi zarazem moje pierwsze spotkanie z twórczością tej grupy.
Album ten jest podobno najbardziej „prog-rockowym” dokonaniem Ghost. Rozpoczyna go podzielony na cztery części tytułowy epik, który nieco przypomina mi nagranie otwierające ostatni krążek The Red Masque – podobnie mroczny i tajemniczy klimat, wytworzony przez delikatne dotknięcia strun, stukoty, szmery, dzwonki – całą batalię egzotycznych mikrodźwięków wydobywanych z naprawdę przebogatego instrumentarium. Na tym tle wije się samotna, jakby zagubiona ścieżka saksofonu, która stanowi również swoiste spoiwo z kolejną częścią suity – już bardziej dynamiczną, opartą na „regularnych” gitarach i „rozedrganym” motywie fortepianowym. W dalszej części tego utworu znajdziemy jeszcze m.in. podniosłe chóry zestawione z hard-rockowym riffem, czy całkiem odważnie użytą elektronikę, co łącznie daje całkiem spore nagromadzenie ciekawych i często dość zaskakujących pomysłów w jednym, choć długim utworze. Taka też jest pozostała część tego krążka, która oprócz tego, że dalej rozwija i rozbudowywuje brzmienia charakterystyczne dla pierwszych dwudziestu paru minut albumu, to wprowadza także wiele nowych, interesujących motywów. Mamy tu więc zarówno strasznie ciepły, zatopiony w mellotronach cover „Hazy Paradise” Earth & Fire z mocnym solem gitarowym Kukihary, jak i naszpikowany etnicznymi motywami i opatrzony deklamacją w języku japońskim psycho-folkowy „Kiseichukan Nite”, czy też silnie nawiązujący do twórczości Jethro Tull „The Piper”, w którym dynamiczny gitarowy riff – jakby żywcem wyjęty z lat 70-tych, miesza się z dźwiękami fletu, itd. Dzięki tej eklektyczności i bogactwu brzmień „Hypnotic Underworld” niewątpliwie jest krążkiem, który przynosi lawinę muzycznych wrażeń i zawiera wiele wyjątkowej urody fragmentów, choć z drugiej strony na pewno nie należy także do najłatwiejszych w odbiorze. Trzeba bowiem jasno powiedzieć, że przez znakomitą większość trwania nie jest to muzyka przebojowa, a miejscami nawet nieco… nudnawa. Mimo sympatii, jaką żywię do tej stylistyki wydaje mi się jednak, że zespół mógłby trochę przyhamować w rozbudowywaniu swych kompozycji i zamknąć ten album w godzinie grania, co zapewne wyszłoby mu na dobre pod względem budowania atmosfery i ogólnej spójności krążka. Drugim, po „ciągnących” się miejscami utworach, słabym ogniwem płyty są natomiast wokale Batoh. I choć w tego typu muzyce pełnią one raczej drugorzędną rolę, to jednak brak kompetencji głosowych, płaskie brzmienie i kiepski akcent Masaki’ego mogą nieco drażnić – choć ja, po dłuższym obcowaniu z płytą, nawet je polubiłem…
Ogólnie rzecz biorąc, mimo tych mankamentów, krążek ten z pewnością zalicza się na poczet pozycji ponadprzeciętnych. Nawet nie zaprawiony w bojach słuchacz nie powinien zbyt dużo ziewać (poza naprawdę nielicznymi momentami), natomiast miłośnicy psychedelic mogą już szykować portfele. „Hypnotic Underworld”, głównie dzięki wspomnianemu bogactwu brzmień (zaręczam, że każdy z wymienionych instrumentów na tym krążku wyraźnie słychać!!) oraz budowanemu „z głową” klimatowi, jest bowiem albumem wartym poznania, a i dla mnie stanowi niewątpliwą zachętę do eksploracji wcześniejszych dokonań grupy.