Against Me! poznałem bliżej przy okazji premiery ich przedostatniego albumu White Crosses w 2010 roku. Ciekawa mieszanka punk rocka z alternatywą sprawiła, że kilka razy płyta w odtwarzaczu się obróciła. A potem słuch o zespole zaginął, aż do 2012 roku, gdy okazało się, że założyciel, wokalista i główny kompozytor zespołu z Toma Gabela zamienił się w Laurę Jane Grace…
Zmiana płci głównej postaci zespołu połączona z jednoczesnym odejściem z wytwórni zaowocowały trudnym okresem w zespole połączonym z dość istotną rotacją muzyków (perkusista, basista). W międzyczasie artyści byli jednak w stanie pracować nad kolejnym albumem i tak w tym roku światło dzienne ujrzał Transgender Dysphoria Blues. Jak sam tytuł wskazuje w całości jest on poświęcony kwestii zmiany płci, tolerancji, samoświadomości itp. Są teksty dobre są gorsze,ale są też takie, których mimo kilku przesłuchań wciąż nie rozumiem. A Tom-Laura wciąż śpiewa jak facet. Faktycznie nieco wyżej i bez męskiej chrypki na wydechu, ale jednak wciąż od kobiecego wokalu jest to odległe. No dobra, nie jest moją rolą zgłębiać ludzką psychikę, a raczej skupić się na tym co najważniejsze, czyli na muzyce. A ta uległa pewnej zmianie w porównaniu do poprzednich dokonań Against Me!
Po pierwsze, kompozycje zawarte na Transgender Dysphoria Blues są znacznie lżejsze, niż te do których przyzwyczaili nas muzycy, a na pewno dużo bliższe scenie alternatywnej, czy indie rockowi. Punkowo robi się tylko czasami („Drinking With The Jucks”), a tak to główny nacisk kładziony jest na melodyjność, przebojowość, a przede wszystkim na teksty. Z ciekawszych rzeczy warto zwrócić uwagę na stonerowy „Osama Bin Laden as The Crucified Christ”, czy brzmiące jak zagubiony utwór Foo Fighters „Black Me Out”. Miło słucha się też dźwięcznej ballady „Two Coffins”. Poza tym jest raczej lekkostrawnie, radośnie, miło... i bez większego polotu.
Zresztą muzycy nie dali nam zbyt dużo czasu na obcowanie ze swojej twórczością, ponieważ Transgender Dysphoria Blues trwa niecałe … pół godziny. W efekcie nim na dobre wczujemy się w klimat muzyki, płyta się kończy. Jak niektórzy czytelnicy wiedzą jestem zdecydowanym przeciwnikiem albumów, które trwają krócej niż 40 minut, a co dopiero tutaj...
Mimo wszystko, całości słucha się naprawdę dobrze (chociaż trzeba zapętlić, żeby poobcować z nowym Against Me! jakiś sensowny okres czasu). Płyta jest tworzona od serca, dla fanów, wydana w własnej, niezależnej wytwórni. Taki miły przerywnik między czymś mniej lub bardziej wymagającym, albo fajne tło do wykonywania innych czynności. Nic wielkiego, ale cieszy.