Olha que coisa mais linda mais cheia de graça
É ela menina que vem e que passa
Num doce balanço a caminho do mar...
Czemuż to zaczynam tekst od tegoż cytatu? Z kilku powodów. Primo, trudno byłoby znaleźć w dziejach muzyki popularnej bardziej znaną kompozycję rodem z Brazylii, niźli Garota de Ipanema (vel The Girl of Ipanema). Wszak owo nagranie nie było li tylko wielkim przebojem w Stanach Zjednoczonych, ale i przyczynkiem międzynarodowej kariery bossa novy, stylu, z którym nota bene w początkach swej kariery był związany i Eumir Deodato. Secundo, jest to doprawdy czarujący utwór, tyleż subtelny, co efektowny. Trafnie powiedział ongiś w Trójce Marcin Kydryński o zawartej w niej partii solowej saksofonu, że brzmi ona tak, jakby Getzowi instrument grał sam. Tertio – da się wychwycić pewien związek personalny. Otóż Ron Carter, jeden z najbardziej rozchwytywanych basistów w dziejach jazzu (jednakowoż przedkładający kontrabas nad elektryczną gitarę basową), grający w ciągu swej długiej i owocnej kariery na grubo ponad dwóch tysiącach albumów, miał na swoim koncie współpracę i ze Stanem Getzem, i z Astrud Gilberto, i z Tomem Jobimem, odpowiedzialnymi za kształt pamiętnego standardu. Warto wspomnieć, że wchodził też w skład drugiego wcielenia Miles Davis Quintet. Rzecz jasna wystąpił także na Prelude, dlatego w ogóle o nim piszę. Quatro, dostrzegam pewną zbieżność podejścia do muzyki prezentowanego na sławetnym krążku Getz/Gilberto i płytach Deodato z lat 70., objawiającą się poprzez nadanie jazzowi wybitnie rozrywkowego sznytu, uczynienie go przystępnym dla szerokich rzesz odbiorców. W tym dla mnie, wszak na jazzie, ogólnie rzecz biorąc, nie znam się lepiej niż na topologii euklidesowej, a jednak te dwie płyty (kilka innych naturalnie także) wielce mnie urzekły i słucham ich z niekłamaną przyjemnością.
Ron Carter to nie jedyna jazzowa znakomitość występująca na recenzowanym przeze mnie krążku. Prócz niego swoich talentów użyczyli tutaj: Billy Cobham (najlepiej chyba znany z występów w Mahavishnu Orchestra, acz grywał również u boku Milesa Davisa i Jacka Bruce’a), Stanley Clarke (młody podówczas basista, członek Return to Forever), John Tropea (jeden z najbardziej rozchwytywanych gitarzystów sesyjnych w Nowym Jorku, współpracownik Deodaty jeszcze z lat 60.), a także przeszło trzydziestu innych muzyków, parających się na co dzień zarówno jazzem, jak i muzyką klasyczną. No i oczywiście główny bohater, niespełna trzydziestoletni wówczas Eumir Deodato, brazylijski pianista-samouk, początkowo związany ze sceną bossa novy w Rio, który dość szybko przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie udzielał się w różnorakich projektach związanych z CTI Records, firmą Creeda Taylora. To w barwach tej wytwórni w 1972 roku nagrał i wydał swój pierwszy amerykański album. Album, który okazał się sporym zaskoczeniem tak dla Taylora, producenta płyty, jak i dla rynku muzycznego. Nikomu nieznany pianista z dalekiej Brazylii nagrywa jazzowy album, który szturmem zdobywa trzecią pozycję na liście Billboardu? A do tego zawiera przebojowy (!) singiel, który na listach zawędrował jeszcze wyżej, bo na miejsce drugie? No cóż, a posse ad esse non valet consequentia, jak mawiali starożytni.
Sukces odniesiony przez Prelude był jak najbardziej zasłużony, w innym wypadku nie trudziłbym się skreśleniem tych paru zdań na jego temat. Przede wszystkim jest dziełem, które w kapitalny sposób łączy jazzowe improwizacje, cytaty rodem z klasyki, wdzięczne melodie i latynosko-funkową rytmikę. Jest to zasługa z jednej strony aranżacji Eumira Deodaty, który potrafił bardzo zmyślnie, wielobarwnie zinstrumentalizować zarówno swoje autorskie propozycje, jak i trawestacje klasyki, z drugiej zaś - doborowej obsady, grającej z kunsztem i finezją, ale nader lekko i jakby bez wysiłku. Powód numer dwa – Also Sprach Zarathustra (2001). Fragment poematu symfonicznego Richarda Straussa (doprawdy, chyba nie muszę pisać, który) stał się tutaj podstawą 9-minutowej jazzowo-funkowej uczty, opartej na pulsującym rytmie, wzbogaconej urokliwymi partiami fortepianu elektrycznego i gitary. Pisząc wprost – ależ to buja! Nic dziwnego, że singiel z owym nagraniem zdobył taką sławę.
Więcej powodów nie będę zmyślał. Lepiej posłuchać rozmarzonego Spirit of Summer z gościnnym udziałem Jaya Berlinera (cóż za solo gitary!); latynoskiego w charakterze Carly & Carole z nad wyraz chwytliwym motywem fletu; nieomal tanecznego Baubles, Bangles, & Beads pochodzącego z broadwayowskiego musicalu Kismet, na przestrzeni ostatnich 60 lat coverowanego przez dziesiątki artystów, w wersji Deodato ubarwionego kapitalnymi partiami gitary Johna Tropei; Prelude to the Afternoon of a Faun, gdzie impresjonistyczna kompozycja Claude’a Debussy’ego została przełamana żwawą, nawet nieco krzykliwą częścią środkową; i w końcu September 13, utworu chyba najbliższego fusion spośród wszystkich zawartych na krążku, głównie dzięki ekspresyjnej i długiej solówce gitarowej, która równie dobrze, przynajmniej wg mnie, mogłaby trafić na jakąś typowo progresywną płytę. Zresztą to naprawdę ładne solo.
O, a jednak przypomniał mi się jeszcze jeden powód wielkiej estymy, jaką darzę ten album. Świetnie nadaje się na każdą porę roku. I w dni tak gorące, że asfalt na drogach zaczyna zmieniać stan skupienia, i w tak zimne, że wyjście z domu bez rękawic grozi odmrożeniem palców, i podczas suszy tak dotkliwej, że w środku lipca żółkną liście na drzewach, i w trakcie dżdżu tak nieustępliwego, że ulice przeobrażają się w iście weneckie kanały, muzyki tutaj pomieszczonej słucha mi się znakomicie. Koi nerwy, relaksuje, daje odetchnąć, raduje ucho jak doprawdy mało co na tym świecie. I piszę to z punktu widzenia kogoś, kto do jazzu podchodzi jak do obrazów Bruegla – jestem pełen podziwu i rewerencji, ale do bezpośredniego kontaktu się nie palę. Prelude jednak oczarowało mnie od pierwszego usłyszenia. Warto dać tej płycie szansę. Zresztą to tylko pół godziny – nawet jeśli komuś nie przypadnie do gustu, to przynajmniej nie zmarnuje zbyt wiele czasu.
Zaś jeśli ktoś do tej pory nie miał z nią do czynienia, a mu się spodoba, to po cichu informuję, że Sunflower Milta Jacksona też jest wyśmienity i również powinien się spodobać. Przynajmniej ja tak miałem.