Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład ósmy.
Ostatni raz, przynajmniej na razie, jesteśmy w Europie i w latach osiemdziesiątych. Następny wykład już zza Oceanu.
Koncert z lat osiemdziesiątych, ale wykonawca, które swoje największe sukcesy odnosił dekadę wcześniej.
Cockney Rebel, a potem Steve Harley & Cockney Rebel powstało na początku lat siedemdziesiątych i od razu odniosło spory sukces. Ze względu na dość barwny image grupy zaliczono ich od razu do glam-rocka, ale szef bandu, Steve Harley nie miał ochoty być pakowany do jakiejkolwiek szufladki. Ważnym punktem odniesienia dla twórczości grupy był Bob Dylan, a także folk, kabaret i … Roxy Music. I właściwie to wszystko słyszymy w muzyce grupy.
W 1984 roku, kiedy zarejestrowano ten koncert zespół lata świetności miał już za sobą. Ostatnia płyta sygnowana jako Steve Harley & Cockney Rebel ukazała się siedem lat wcześniej i był to album koncertowy, a ostatnia studyjna była jeszcze rok starsza. Od tego czasu Harley koncentrował się bardziej na karierze solowej, która też zbyt okazale się nie toczyła. Dlatego reaktywował Cockney Rebel, ale głównie na koncerty. To była słuszna koncepcja, bo grupa swoją publiczność miała i na pustki na swoich występach narzekać nie mogła. Co zresztą potwierdza występ w Camden Palace (w ramach cyklu koncertów „Live from London”, rejestrowanych dla potrzeb brytyjskiej telewizji) – sala wypełniona publicznością po brzegi, która do tego żywiołowo reaguje na wszystko, to co się na scenie dzieje. A na scenie zespół, na szpicy lekko łysiejący Harley w granatowym surducie i białych spodniach. Musiała być tam też kiepska klimatyzacja, bo Steve zaczyna się pocić już przy drugim, trzecim numerze. Pełna sala, chętna publiczność, zespół w dobrej formie – wszystko są to warunki, żeby się na koncercie działo. Odśpiewane w większej części przez publiczność „Tumbling Down”, entuzjastyczne wrzaski przy „Make Me Smile (Come up to See Me)” i „Sebastianie”, niewiele mniejsze przy „Judy Teen” czy „Here Comes The Sun”, nawet przy „Freedom’s Prisoner” – całkiem sporym hicie grupy już z początku lat osiemdziesiątych. Zresztą ja przy ekranie też śpiewałem z publiką „Sebastiana”, czy „Make Me Smile” – nie mogłem się powstrzymać. To jedne z tych utworów, które w zasadzie mogę słuchać na okrągło. Z częścią koncertu jest trochę jak większością płyt Cockney Rebel – jak Harley zrobił hita, to mucha nie siadała – miesiącami te numery potrafią za człowiekiem chodzić. Ale zdarzają się też numery o nieco czerstwawych melodiach, które się jakoś uszu nie trzymają. Tutaj te nieco mniej wydarzone kawałki ratuje wykonanie, bo są zagrane z werwą, bogato zaaranżowane, trzymają tempo koncertu. Takiego „Irresistible” mogło by nie być. Zamiast tego wolałbym „Hideaway”, otwierające pierwszą płytę, albo „Death Trip” tą płytę kończące. Chociaż z tym byłby problem – trudno by to było przenieść na scenę w jakiejś sensownej wersji, bo to numer zaaranżowany głównie na orkiestrę. Wracając do „Here Comes He Sun” – coverowanie Bitli jest zajęciem ciężkim, niewdzięcznym i rzadko kiedy zakończonym sukcesem. Tutaj Harleyowi udało się stworzyć coś nowego, do tego naprawdę bardzo dobrego – gdyby się tak zastanowić, która wersja jest lepsza, czy ta oryginalna, czy ta Cockney Rebel, to ja bym raczej utrzymywał, że ta nowsza… W kategorii na najlepszy cover Bitli, to moim zdaniem numer trzy ever – po Joe Cockerze, wiadomo jaki numer i „I’m The Walrus” Spooky Tooth, a przed „Dear Prundence” Siouxsie & The Banshees.
Co ciekawe, to można było pooglądać w polskiej telewizji – tyle, że jakieś dwadzieścia pięć lat temu, a nawet chyba więcej. Cała seria tych programów „Live from London” leciała, min. było Nazareth (wyjątkowe pustki na widowni), The Explorers – Andy Mackaya i Phila Manzanery. Nie były to całe koncerty – trwały takie dobre pół godziny, może trzy kwadranse. Z występu Cockney Rebel na pewno wycięto „Sebastiana”, bo wtedy jeszcze bardzo słabo znałem tą grupę, właściwie to był mój pierwszy poważniejszy z nią kontakt i gdyby „Sebastian” był, to bym się na pewno zorientował, kto to jest. Pamiętam, że kiedy włączyłem telewizor, program już trwał, a po scenie lata jakiś łysawy, tłustawy (stary telewizor moich rodzicieli miał tendencję do deformowania obrazu) facet w jakimś surduciku, reszta zespołu wyglądająca mocno nowofalowo, sala nabita pod sufit publicznością, śpiewającą prawie wszystkie piosenki – no co to jest? Dopiero chyba pod sam koniec jakoś zajarzyłem z kim mam do czynienia.
Z takimi telewizyjnymi koncertami to najczęściej jest tak, że po emisji gdzieś tam sobie leżą na półkach zapomniane (przez samą telewizję, bo nie przez fanów) i się kurzą, i nawet nie myślałem, że będę miał okazję jeszcze kiedyś to zobaczyć. Aż tu pewnego dnia, grzebiąc po jutubie trafiłem na „Make Me Smile (Come up to See Me)” z jakiegoś Top of The Pops, a potem to już po nitce do kłębka i na koniec okazało się, że ten koncert jest już od dobrych kliku lat(*) dostępny na DVD i to za niewielkie pieniądze. Grzech było nie wziąć. Jest to co prawda produkcja ewidentnie budżetowa – proste przeniesienie materiału z taśmy na DVD, zwykłe stereo, żadne tam Dolby 5.1, czy inny DTS.
Zastanawiałem się, czy do zrecenzowania wybrać to DVD, czy raczej regularną koncertówkę jeszcze z lat siedemdziesiątych – „Face to Face”, bardzo dobrą zresztą, obszerniejszą i zawierająca chyba nawet ciekawszy materiał. Zdecydował sentyment i to, że zawsze głosiłem i głoszę wyższość muzyki z obrazkami, nad sama muzyką (pierwszy odtwarzacz DVD kupiłem sobie na wieść, że „Pressure Points” się w tym formacie ukazało). Z drugiej strony jest to bardzo dobry koncert – dynamiczny, dobrze zagrany, z żywiołowo reagująco publicznością – „Make Me Smile” najchętniej sama by zaśpiewała, „Tumbling Down” też. A „Face to Face” również warto mieć.
W ogóle Harley to bardzo ciekawa postać i wypadałoby coś więcej o niej napisać. W młodości dziennikarz, później szczerze i z wzajemnością nie cierpiał swoich dawnych kolegów po fachu. Pyskaty, arogancki, zawsze mający własne zdanie. Ale więcej o tym osobniku to raczej przy innej okazji.
(*) – W 2002 po raz pierwszy wydało to Classic Pictures, a w zeszłym roku The Store for Music
I pytanie, kursanty, tym razem tylko jedno:
1. Czego nie znajdziemy na dwóch pierwszych płytach Cockney Rebel (albo w ilościach zaiste śladowych)? (3 pkt.)