Coś tak niezobowiazująco się na artrocku robi - disco, pudel metal, dzisiaj znowu coś niespecjalnie wyszukanego artystycznie.
Jakaś wredna szczeżuja puszczała w piątkowe poranki ten numer w Trójce (dawno, dawno temu). Siódma rano, serwis, a zaraz potem – harmonijkowe „parara-parara-pararararam” i „It’s seven o’clock, time for the party…” Nosz złośliwość przekraczająca wszelką miarę. Człowiek wstał rano, zaspany, trzeba ruszyć zwłoki na zajęcia, a tu ci taki jeden tak pogrywa. Dobrze, że to był piątek, bo w poniedziałek to bym udusił.
I przyznam się bez bicia, że na tym jednym singlu skończyła się moja znajomość z The Quireboys. Raczej więcej o nich czytałem, niż ich słuchałem. Ale mimo raczej pochlebnych recenzji nie dotarłem wtedy do „A Bit What Your You Fancy”. Nadrobiłem te zaległości w sumie bardzo niedawno. No i bardzo dobrze, że w ogóle, bo ten album jest zdecydowanie wart wszystkiego dobrego, co o nim przez te wszystkie lata pisano. The Quireboys na początku lat dziewięćdziesiątych wrzucani byli do jednego worka z tymi wszystkimi amerykańskimi pudel metalowcami, choćby dlatego, że często-gęsto jeździli z nimi w trasy koncertowe (a z kim mieli jeździć? Z Pet Shop Boys?), ale muzykę grali deko inną. W 1990 debiutowali Black Crowes swoim słynnym „Shake Your Moneymaker”. Zacna płyta. „A Bit What You Fancy” jest dość podobna stylistycznie, tylko … dużo lepsza. Wszystko to, co jest dobrego na „Shake Your…”, jest i na „A Bit…” , tylko lepsze. Bardziej przebojowe, dynamiczne, zrobione z większym rozmachem, no po prostu lepsze. Black Crowes to poważny blues-rockowy zespół, grający dynamicznie, nieco surowo, ascetycznie, bardzo poważnie odnoszący się do rockowej tradycji. The Quireboys – podobnie, tylko, że mniej w tym bluesa, również poważnie odnoszą się do rockowej tradycji i na tym się ich poważność kończy, bo to ekipa o wyglądzie klezmerów z podrzędnej tancbudy, do tego zupełnie niepoważna nazwa - The Quireboys to inaczej Zboczurki. Za to „A Bit What You Fancy” oprócz tego, że jest aż nieprzyzwoicie przebojowe, jest czymś na pograniczu rockowego arcydzieła, zrobionego z niesamowitym wyczuciem takiej muzyki. Te Zboki musiały być świetnie osłuchane w brytyjskim rocku wczesnych lat siedemdziesiątych – The Rolling Stones, The Faces, wczesny Rod Stewart – a name of the few. Co jeszcze ważniejsze – nie tylko byli osłuchani, oni znakomicie czuli tą muzykę, a co najważniejsze świetnie te klimaty potrafili wkomponować w swoją „sztukę” bez narażania się na zarzut prostego recyklingu. Zacznijmy od początku – „7 O’Clock” – numer wpada w ucho od razu i nie mam mowy, żeby wypadł. Ten motyw zagrany przez Spike’a na harmonijce ustnej pozostaje w głowie na zawsze. Gdyby wcześniej taki numer nagrali The Faces, albo Stewart, to by go od czterdziestu lat grały wszystkie stacje radiowe, a od dziesięciu – internetowe. Hicior tak czystej wody, jak najlepsze brylanty.
Glamowo-klezmerski image i niezbyt poważna nazwa zespołu powoduje, że można ich nie brać do końca na serio. A to błąd. Jest w ich muzyce dużo takiego łobuzerskiego luzu, jednak płytę przygotowano nad wyraz starannie. Ktoś bardzo popracował nad aranżacjami (w niektórych utworach „szarpnięto się” na znacznie bogatsze instrumentarium niż sugerowałaby to proweniencja grupy), produkcją – ogólnym wyrazem artystycznym płyty, stylizowaną dość mocno na lata siedemdziesiąte. Mamy tu „czarne”, damskie chórki, które nadają utworom nieco soulowy klimat, kilkakrotnie pojawia się sekcja smyczkowa, min w balladzie „Whippin’ Boy”, w folkowo-countrowym „Sweet Mary Ann” pojawiają się skrzypki odpowiednio stylowe, a gitarzyści wyłączają wzmacniacze i łapią za gitary akustyczne (i nie tylko w tym numerze), w „There She Goes Again” mamy dęciaki. A na całej płycie mamy Chrisa Johnstone’a i jego knajpiane pianino.
Tak atrakcyjną formę należałoby wypełnić równie atrakcyjną treścią – pod tym względem „A Bit of What You Fancy” też nic zarzucić nie można. O takich płytach mówi się, że to kopalnie przebojów. Co prawda tylko „Hey You” powalczyło skutecznie na listach przebojów, pozostałym singlom już tak dobrze nie poszło, jednak i tak najbardziej znane jest „7 O’Clock”, a potencjalnych hitów jest z pół krążka - „Sex Party”, stonesowskie „There She Goes Again”, „Misled”, „Man on The Loose” – to tak na początek. Zboczurom udało się nagrać coś w rodzaju płyty doskonałej – czerpiąc (cały garściami) z rockowej klasyki stworzyli coś co było atrakcyjne tu i teraz (czyli AD 1990) i stworzyli coś, co bez problemu wytrzymało próbę czasu, aspirując do miana rockowej klasyki. Oczywiście nie jest to tak wysoka półka, jak na przykład „Every Picture Tells A Story”, czy „Gasoline Alley” Roda Stewarta (z wczesnymi nagraniami Stewarta „A Bit of…” kojarzy mi się najbardziej), ale jeżeli dokonania Black Crowes z tamtych lat uważamy za ważne i poważne, to debiut Zboków należałoby traktować z podobną atencją.
Chwała Quireboys była niestety bardzo krótka, bo nie do końca trafili w swoje czasy. Niedługo potem przyszedł grunge i wyrżnął cały pudel metal z bezwzględnością i skutecznością niemieckich einsatzkommando. Brytyjczycy utożsamiani z podobnymi wykonawcami też poszli pod nóż.. Nagrali jeszcze jedną płytę, która sukcesu debiutu nie powtórzyła. Wtedy stwierdzili, że już nie ma klimatu dla takiej muzyki i zamknęli interes na długie lata.