Nie czarujmy się. Kluczowym smaczkiem tego albumu jest fakt, iż nagrała go kapela, na której czele stoi syn Phila Collinsa – Simon. I dlatego na samym początku rozprawmy się z wszelkiego rodzaju podobieństwami na linii Sound Of Contact – Phil Collins/Genesis. A nie jest ich wcale tak mało. Zacznijmy od samego Simona Collinsa, który podobnie jak ojciec jest tu wokalistą i perkusistą w jednym. Ponadto muzyk, któremu towarzyszą Dave Kerzner na instrumentach klawiszowych, Kelly Nordstrom na gitarze i basie oraz Matt Dorsey także na gitarze i basie, postanowił wydać debiutancki album swojego projektu w kojarzonej z progresywną muzyką (a zatem stylem, którego Genesis jest swoistą ikoną) wytwórnią Inside Out. Nie da także się ukryć faktu, że w niektórych kompozycjach (I Am Dimensionaut, Closer To You, czy Omega Point) głos Simona delikatnie przypomina wokal jego ojca.
Najważniejsza jest jednak muzyka i ta… w zasadzie też doskonale wpisuje się w muzyczną historię starszego z Collinsów. Bowiem na Dimensionaut grupa Sound Of Contact balansuje cały czas między bardziej rozbudowaną formą charakterystyczną dla progresywnego rocka, a muzyką popową naznaczoną pewną lekkością, podkreśloną wyrazistym i solidnym refrenem. Tę drugą stronę płyty najlepiej odsłaniają takie kompozycje jak Pale Blue Dot, promujący album Not Coming Down, czy ładny Closer To You. Trudno tu oczywiście mówić o piosenkach przyjaznych radiu, gdyż artyści wciskają w te kompozycje typowo progresywne aranże, niemniej więcej tu piosenkowej swobody i luzu. Najlepiej pod tym względem prezentuje się Beyond Illumination, mój ulubiony numer na płycie. Ze zwrotką zagraną w rytmie reggae (mocno kłania się Stingowy Englishman In New York), rozmarzonym refrenem i gościnnym udziałem wokalnym znanej chociażby z The Wishing Tree, Hanny Stobart. To wszystko przybliża delikatnie muzykę Sound Of Contact do brytyjskiego prog – popu spod znaku It Bites, Kino, czy albumów Steve’a Thorne’a.
Znajdziemy w tej muzyce też sporo odniesień do Genesisowych albumów z przełomu lat 70-tych i 80-tych (patrz świetna druga część Omega Point). Ciągotki w tę bardziej progresywną stronę zdradza wieńczący całość czteroczęściowy i trwający prawie dwadzieścia minut Möbius Slip. Przestrzennie i klimatycznie rozpoczęty, później jednak nieutrzymujący dramaturgii dobrze skonstruowanej suity. Choć zdecydowanie zbyt długi, warty posłuchania to debiut.