On the floating, shapeless oceans
I did all my best to smile
til your singing eyes and fingers
drew me loving into your eyes.
Oto jak brzmi moje zatracenie. Mój prywatny upadek. Stoczenie się w otchłań muzyki tradycyjnie nazywanej „poważną”. Albo lepiej klasyczną. Prawdziwa apokalipsa. Dokonane, nieplanowe pogrążenie się w dźwiękach, dla których kiedyś nie wystarczało mi cierpliwości. No proszę, taka zmiana, a co najciekawsze – nic jej nie wskazywało. Zacytowane wyżej wersy, wyśpiewane w połowie lat osiemdziesiątych przez Elizabeth Fraser wcale nie rodziły wtenczas takich konsekwencji. Przynajmniej z założenia. Miało być (i wówczas było) jak zawsze: ot album, ba, niezwykły, zachwycający acz jednocześnie kolejny między podobnymi. To co się porobiło? W sumie niby nic. To nie było trafienie w splot słoneczny własnych oczekiwań, raczej powolny, stały i niezmienny proces drążenia. Niwelowania niechęci, sugerowania pytań, do których istniały już gotowe odpowiedzi. Wystarczyło tylko posiać tę niepewność. Ową złożoność tajemniczego kręgu, który musiał przynieść zatracenie. Nie od razu, nie po tygodniu, ale chwila po chwili, godzina po godzinie, krok po kroku…
Bowiem wzorce, zawarte na recenzowanym albumie przyporządkować można właściwie do wielu prawd objawionych. Można w tych utworach, często w zamyśle pierwotnych twórców zwykłych piosenkach odszukać wyobrażeń jak zmienił się świat przez te wszystkie lata. Dokąd nas zaprowadziła wolność, postęp i technologia. Widać ją w nokturnowym Kangaroo, gdzie Gordon Sharp budzi demony sprowadzone na świat przez Alexa Chiltona, choć wcale nie miał takiego zamiaru. Ale gitara basowa i syntezatory Simona Raymonde nie pozwalają nam odetchnąć: tu nie ma swobody, nie ma czasu na wzdychanie, dokąd nas ten świat zaprowadzi. Wiedzie nas w samotność, ot co. Rzuca na głęboką wodę ludzkich lęków. Wystarczy posłuchać modlitewnych zaklęć śpiewanych przez Elizabeth Fraser. Song To Siren Tima Buckleya to już głęboka, zimna i wszechogarniająca nas woda. Otacza nas. Wiedzie ku rozpaczy i nie pozwala się uwolnić. Bo nie mamy w sobie siły Odyseuszów, nie potrafimy uchronić się przed rzuceniem się w otchłań. A tu pieśń syreny niesie tylko i wyłącznie smutek. Żal i zatracenie.
Słuchając onegdaj tego albumu nie wiedziałem, że czeka mnie taka nadzwyczajnie minimalistyczna podróż przez symfonię nowego, wspaniałego świata. Huxleyowskie mrugnięcie okiem, depresja, bezwzględność i jakaś nieuzasadniony zamiar pogardy względem przeszłości. Wydawało mi się (wszyscy mi to wmawiali) że to u nas jest właściwe cierpienie. To tu jest prawdziwa samotność i zbrodnia. Taaa… jasne, dziś mądrzejszy o lata doświadczeń mówię: brnijcie sobie sami w te ślepe uliczki własnych ograniczeń. Co najwyżej bowiem udajecie, a realność okropieństwa opisuje najlepiej Holocaust (znowuż ten Alex Chilton) z przejmującym śpiewem Howarda Devoto. To współcześnie zaaranżowana antyfona na śmierć. Fortepian, smyczki brzmiące jakby muskały je dusze zmarłych tragicznie skrzypków i ten wokal, tak skromnie i zarazem potężnie nazywający rzeczywistość.
Zadziwiające, że… to William Shakespeare przyczynił się do powstania Tego Śmiertelnego Kręgu, w którym pierwotnie się pogrążyłem i skąd dalej droga wiodła już tylko w świat zamierzchły, pełen zmurszałych nut i historycznych skojarzeń. Co prawda hamletowska kwestia, przywołana do życia za sprawą Ivo Watts – Russella, szefa wytwórni 4AD zaistniała w rzeczywistości muzycznej już w połowie lat osiemdziesiątych, a ja niejako z rozpędu na dzieło This Mortal Coil wpadłem w mojej ulubionej stacji radiowej, to jednak wtedy wcale nie wywołała trzęsienia ziemi. Zimna wojna trwała wówczas w najlepsze, muzyka popularna, ta, w której zapamiętale wówczas gustowałem przywołała do życia postromantyczne westchnienia, mizdrząc się do mnie w nadziei, że świat się jeszcze nie skończył. Faceci w falbaniastych kołnierzykach, z makijażem na twarzach wdzięczyli się wszem i wobec, licząc na uszczknięcie kolejnych okruchów sławy. Obok zaś lekko dekadencko uśmiechała się do mnie kwintesencja smutku. Cóż poradzić – MŁODOŚĆ rzekniecie, MŁODOŚĆ – i to też będzie prawda. A że ja pożerałem nowe dźwięki niczym gąbka, także te pochodzące z wytwórni 4AD to nic dziwnego, że album ten zachwycił mnie od pierwszego słuchania. Choć – wracając do myśli z początku recenzji o pogrążeniu się w klasyce – dopiero lata później, analizując swój floating down to the ground dotarło do mnie, że ten mój stały mariaż z klasyką zaczął się właśnie wtedy. Zimą 1984 roku.
Każdy z utworów zawartych na autorskim projekcie szefa wytwórni płytowej (cóż za ewenement, prawda?) jest bowiem swoistym, współczesnym nam nawiązaniem do przeszłości. Nowymi środkami wyrazu próbującym opisać dawne czasy, stare sprawy. Jak choćby najpiękniejsza na płycie, wstrząsająca kantata dwudziestego pierwszego stulecia. Fond Affection, z swoim zapamiętałym rytmem wybijanym przez szum instrumentów elektronicznych, z perkusją skupioną na sobie samej i tym podniosłym, pełnym patosu śpiewie Gordona Sharpa. Oto obrazoburcze, usadowione między patosem a ponurym blichtrem spojrzenie na dwudzieste stulecie człowieczeństwa. Prawdziwy kantyk na samotność, pieśń łaknąca poklasku, poszukująca wyznawców. Prawdziwy hymn samotników.
Ten album to kameralistyka przyszłości. Wybrzmiewa nań schubertowska w swoim zapamiętaniu, cudownie zwyczajna i zarazem niesamowita pieśń Another Day Roya Harpera, tak przejmująco zaśpiewana przez Liz Fraser. Brzmienie popołudniowej kawy, zaplątanej w elektroniczne gadżety nowego tysiąclecia. Samotność wielkiego miasta i współobecność tysięcy nieznanych postaci, skrytych za ekranami komputerów. Prorocze, zadziwiające zestawienie teraźniejszości i przyszłości. W której istniejemy tylko dzięki zapisom ciągów zer i jedynek. Słychać tu Barramundi, oparte na fakturze romantycznych preludiów. Cisza, jakiś szum fal, brzmienia rodem z filmów science – fiction. Czy jest w tej rzeczywistości miejsce dla nas? Czy jednym co po nas pozostanie jest echo wybrzmiewających żałobnych śpiewów Lisy Gerrard z Dreams Made Flash? Czyżbyśmy się aż tak zmienili?
I gdy już tak naprawdę zarzekamy się, że to NIE MY. Że nie ja i nie ty brniemy w tę pustkę międzyludzkich kontaktów, to właśnie gitara Manueli Rickers z X-Mall Deutschland na koniec wycina nam na obnażonym sercu prawdę absolutną. Dogmat mówiący, że gdy tak sobie siedzimy sami, naszych pomysłów i pragnień nikt nie zrealizuje. Może i wzdychamy za bliskością i serdecznością, jednak nasz prywatny mur separacji przytłacza nas tak mocno, że napotykamy jedynie zmyślne oszustwo własnych lęków. Chłód poranka w drodze do pracy / szkoły może nas otaczać. Uciekamy przed strachem licząc, że nas nie dopadnie. Otóż nic bardziej błędnego.
Bo finał będzie jedyny, jakiego pragniemy. We łzach. It’ll End In Tears…
Genialny album. Muzyka klasyczna XXI wieku, powstała kilkanaście lat przed jego nadejściem. Prorocze. Wstyd nie znać.