"Voices in The Sky" - Historia The Moody Blues płytami pisana.
Coś zaczęło zgrzytać w tym, jak do tej pory, bardzo sprawnie funkcjonującym mechanizmie, zwanym The Moody Blues. Ale, co ciekawe, nie słyszymy tego w muzyce, tylko w tekstach. „I woke up today, I was crying, lost In the lost World” – od takich słów zaczyna się “Lost in The Lost World” Pindera, piosenka rozpoczynająca „Seventh Sojourn”. Jakież to różne, chociażby od “Procession”. Żadna płyta The Moodies nie zaczyna się od tak mocnego akcentu, do tego tak mrocznie. To nie jest taka sobie słodka melancholia, którą wcześniej uprawiali. To jest jak zderzenie z twardą rzeczywistością. Co potwierdzają też i inne utwory – na przykład „When You’re A Free Man”, również Pindera, o tym, żeby zostawić za sobą ten cały hałaśliwy świat i znaleźć sobie spokojne miejsce. Pragnienie ucieczki od zgiełku tego świata. A na sam koniec jest żywiołowy „I’m Just A Singer(In A Rock And Roll Band)”, który paradoksalnie też możemy zaliczyć do grupy utworów refleksyjno – rozliczeniowych. A z tego to względu, że The Moodies dość często poruszali tematy ocierające się o rzeczy ostateczne i dla wielu fanów stali się, wbrew sobie, tzw. autorytetami od wszystkiego. Mieli już tego serdecznie dość i ta piosenka była w jakiś sposób odpowiedzią na te wszystkie pytania – że nie ma odpowiedzi, bo jesteśmy tylko śpiewakami w zespole rock’n’rollowym. Tak, zespół miał dosyć bycia guru, a Pinder powoli miał dosyć wszystkiego. Hayward wspomina, że nagrywanie „Seventh Sojourn” było procesem długim i bolesnym i że wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że najpewniej jest to ostatnia płyta zespołu. Może dlatego byli w stanie wykrzesać z siebie tak dużo? Udało im się nagrać jeszcze coś lepszego, niż „Every Good Boy…”, w ogóle jedną ze swoich najlepszych płyt. I chyba najsmutniejszą. Trochę ten nieco przygnębiający nastrój nieco łagodzą urocze „For My Lady” i śliczne „New Horizons”. Trochę też pofilozofowali w „Isn’t Life Strange” – kolejnym utworze, który stał się ich klasykiem.
Płytę przyjęto dobrze. Co prawda w Wielkiej Brytanii dobiła „zaledwie” do piątego miejsca, za to w USA był to ich pierwszy numer jeden. Oczywiście towarzyszyła jej trasa koncertowa, trwająca z przerwami aż do lutego 1974 roku. I wtedy zespół podjął decyzję o bezterminowym zawieszeniu działalności. Ale muzycy zrobili sobie tylko wolne od The Moody Blues, a nie od muzyki. Thomas nagrał dwa albumy solowe, Greame Edge założył swój własny zespół, z którym tez nagrał dwie płyty, Hayward z Lodgem jako Blue Jays podbili listy przebojów piosenką „Blue Guitar”, potem sam Hayward zaczął swoją solowa karierę płytą „Songwriter” (tam jest „One Lonely Room”).
„Seventh Sojourn” zamyka ten drugi, najważniejszy okres działalności zespołu, który można nazwać prog-rockowym. Mimo, że The Moodies zawsze byli zespołem „piosenkowym”, to jednak ich zasługi dla rocka progresywnego (czyli mellotron i orkiestra), są nie do przecenienia. Z rockmanów oni pierwsi współpracowali z orkiestrą, a Pinder jako pierwszy na tak szeroką skalę zaczął używać mellotronu – instrumentu, który zdefiniował brzmienie sporego kawałka prog-rocka, instrumentu, który z prog-rockiem kojarzy się najbardziej. A i to nie miałoby też i większego znaczenia, gdyby nie wielka ilość wspaniałej muzyki, które zespół dostarczył słuchaczom w zaledwie pięć lat – między listopadem 1967 roku, a listopadem 1972 roku. Wypada też dostrzec jak długą drogę przebył ten zespół, od takiej prawie pop-psychodelii z „Days of Future Past” do własnego, charakterystycznego i nowoczesnego brzmienia z „A Question of Balance” i to, że zespół wypracował swój własny, oryginalny styl. Niewątpliwie w tamtych czasach była to grupa bardzo znacząca, zarówno artystycznie, jak i pod względem popularności. Na pewno The Moodies odkrywali nowe muzyczne ścieżki, wyznaczali nowe szlaki, a do tego robili to w tak atrakcyjny sposób, że zyskali sobie światową sławę.
Ha… Wyszło mi coś na kształt podsumowania. A przecież zespół istnieje do dziś i potem jeszcze parę rzeczy nagrał. Tylko, że te czterdzieści lat temu wydał on swoją, ostatnią, naprawdę ważną płytę, właśnie „Seventh Sojourn”. I co by dobrego napisać o następnych krążkach, bo mimo wszystko da radę, to jednak w 1972 roku skończyło się The Moody Blues prog-rockowe, a po przerwie, w 1978 objawiło się nam nowe, pop-rockowe (niekiedy całkiem interesujące). Do tego dużo bardziej leniwe, bo przez kolejne trzydzieści cztery lata nagrali zaledwie osiem płyt, podczas gdy tyle samo wydali w latach 1965-72. No ale tego, co zrobili na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nikt im nie odbierze.
Ale to już całkiem inna historia.