Tego było mi trzeba, tak wypadałoby zacząć i zakończyć tę recenzję. Tylko byłoby to trochę nieuczciwe względem tej artystki – więc po kolei. Poza „obowiązkowym” Bobem Dylanem, na wakacyjny wyjazd zawsze lubię zabierać najróżniejsze kobiece głosy, szczególnie ulubione. I tak oto na dzień przed wyjazdem na letni wypoczynek w mej pocztowej skrzynce znalazłem paczuszkę zawierającą specjalną edycję debiutanckiego, solowego albumu Ani Rusowicz. Oczywiście zbieżność nazwisk jest nieprzypadkowa – Ania jest córką tragicznie zmarłej Ady Rusowicz. Rzecz jasna daleki jestem od tego, aby zarzucać artystce opieranie swojej kariery na bądź co bądź rozpoznawalnym nazwisku rodzicielki. Raczej przeciwnie, bo uważam, że nazwisko do czegoś zobowiązuje, toteż byłem bardzo ciekawy, co tym razem do zaoferowania ma młoda pani Rusowicz. Dla niewtajemniczonych nadmienię, iż kilka lat temu, dokładnie w 2005 roku, Ania wzięła udział w nagraniu drugiego i zarazem ostatniego albumu Dezire – Pięć Smaków. Grupa ta stylistycznie oscylowała gdzieś na styku soulu i muzyki R&B, a dwa lata po nagraniu płyty została rozwiązana.
Mój Big-Bit zawiera dwanaście utworów: sześć spośród nich to nowe, autorskie piosenki, zaś druga połowa to kompozycje pochodzące z repertuaru Ady Rusowicz, wykonywane wraz z zespołem Niebiesko-Czarni. Moje pierwsze miłe zaskoczenie jest takie, że wszystko brzmi bardzo spójnie i nie sposób jest odróżnić utwory Ani od piosenek jej mamy. Ta młoda artystka odziedziczyła po swojej mamie nie tylko wspaniały głos, świetną, wręcz teatralną wymowę, ale także talent do komponowania może i wpadających w ucho, lecz ambitnych melodii. Zmiana stylistyczna według mnie też wyszła jej na dobre. Płyta, zarówno pod względem muzycznym, jak i oprawy graficznej, jest silnym nawiązaniem do najbardziej twórczego okresu w muzyce, czyli kolorowych, hipisowskich i psychodelicznych lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Czysta muzyka, brzmienie oparte na „tradycyjnych” instrumentach, bez elektroniki i sztampowych efektów, lecz z nowoczesnymi aranżacjami i wyśmienitą produkcją. No i oczywiście głos artystki, nad którym panuje tak, jak gdyby śpiewała od zawsze i była siostrą rówieśniczką swojej mamy. W niektórych fragmentach jej tembr wpada w niezwykłe wibracje, przyprawiające mnie z jednej strony o zachwyt, natomiast z drugiej o dreszcze. Dawno nie słyszałem tak dobrego, kobiecego wokalu. Dzięki dołączonej płytce DVD z koncertem możemy się przekonać, że również na żywo ten materiał prezentuje się znakomicie. Przy okazji przeszła mi przez głowę następująca myśl, że gdyby Ania zdecydowała się nagrać kolejny album po angielsku, to przy dobrej chęci wydawcy i odpowiedniej promocji miałaby szansę odnieść sukces za granicą. Wbrew pozorom i temu, co zazwyczaj serwowane jest w radiu, istnieje zapotrzebowanie na takie dźwięki. Jeśli ktoś nie wierzy i potrzebuje dowodów, proszę bardzo: Jack White i jego fascynacja surowym graniem, które oczywiście z big beatem ma nie wiele wspólnego, bardziej z fascynacją tamtymi czasami. A w naszym kraju? Weźmy na przykład taki zespół Big Day, a jeśli nie pamiętacie, to sięgnijcie po ostatnie dokonania Ani Dąbrowskiej albo Kim Nowak, zespołu braci Waglewskich.
Powróćmy do solowego debiutu Ani Rusowicz. Jest to w całej swej krasie bardzo równy i naprawdę oryginalny album. Co ważniejsze – nie ma na nim ani jednej słabej kompozycji, niepotrzebnego utworu. Jeśli miałbym wybrać kilka swoich ulubionych piosenek, to zdecydowanie stawiam na nieśmiertelne, pochodzące z repertuaru Niebiesko-Czarnych „Nie pukaj do moich drzwi”, a także „Stróże świateł” i bardzo psychodeliczny, wieńczący longplay „Opuszczony dom”. Poza talentem Ani Rusowicz na pewno przysłużyli się tutaj pozostali muzycy, gdyż wraz z Anią w projekt zaangażowali się twórcy młodego pokolenia, specjalizujący się właśnie w brzmieniach z tamtej epoki – m.in. Robert Cichy i Kuba Galiński, którzy współpracowali, z też lubującą się w nieco innych retro-brzmieniach, Anią Dąbrowską, która zresztą też dołożyła swoją cegiełkę do Mojego Big-Bitu – zaśpiewała w duecie w utworze „Babskie Gad-Anie”. Jeśli chodzi o występy sceniczne, to z częścią z muzyków, jak na przykład Bartkiem Gasiulem czy Michałem Burzymowskim, piosenkarka współpracowała przy okazji wspomnianego projektu Dezire.
Krążek Mój Big-Bit ukazał się w ubiegłym roku i zebrał od tego czasu dużo słów uznania. Teraz wiem, że są to słuszne pochwały dla młodej, utalentowanej Ani Rusowicz. Warto po niego sięgnąć i wypatrywać letnich koncertów artystki. Miłośnicy Janis Joplin, Lindy Perhacs, wczesnej Joni Mitchell, szalonych i jakże kolorowych lat sześćdziesiątych oraz big beatu będą w wniebowzięci. Pozostali, myślę, że też. Jak wspomniałem, Mój Big-Bit ukazał się w 2011 roku, natomiast przed kilkoma tygodniami wydawca przygotował edycję specjalną, wydaną w ładnym digipaku, z nieco zmienioną okładką, ale najważniejszy jest fakt, iż zestaw dodatkowo urozmaicono krążkiem DVD, zawierającym doskonały koncert artystki ze studia radiowej Trójki. Reasumując, jest to bardzo dobry album, z którym warto się zapoznać. Nie lubię używać przysłów, ale to, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, jest w tym przypadku niezwykle trafne.