z dedykacją
Skończył się rok 2011. Być może już trochę na to późno, ale chciałem się rozliczyć z nim recenzją w jakiś sposób ważną i zarazem wyjątkową. Długo się jednak zastanawiałem, o czym napisać... Rocznicowe „ćwiary” zostawiam starszym, a pastwienie się nad nowościami Kapale M.D. albo nowym w redakcji. Pozostawało zastanowić się jakiż to album prawdziwie skradł mi serce w czasie tamtych 12 miesięcy. Cóż wtedy poznałem i nie wyobrażam sobie teraz życia bez tej muzyki? Drodzy Państwo… Nie mogło być inaczej – Pat Metheny i jego Secret Story.
Steve Hackett powiedział kiedyś, że najlepszym sposobem na osiągnięcie uniwersalności jest bycie jak najbardziej szczerym w tym, co robisz. Szczerym, czyli podchodzącym do muzyki bardzo osobiście. Twórczości Fisha ludzie przecież nie pokochali przez śpiewanie o jakimś bezimiennym facecie i jakichś jego zmyślonych relacjach. Pisał szczere aż do bólu teksty o samym sobie i tak „Script for a Jester’s Tear” albo „Lavender” stały się ponadczasowymi dziełami, z którymi utożsamia się do dzisiaj wiele osób. To samo można powiedzieć choćby o Beach Boys i cudownym „Caroline, No” oraz wielu innych… W moim przypadku Pat Metheny osiągnął ten sam efekt tylko przy użyciu samej muzyki, wspierając się najwyżej tytułami utworów, które tylko delikatnie sugerują kierunek. A to wydaje się o wiele większą sztuką.
Secret Story to album cudowny od samego początku do ostatniej nuty, a rzadko potrafię to powiedzieć o 70-minutowym albumie. Jazzowe szaleństwa przeplatają się z wyciszonymi, pięknymi dźwiękami, a całość przepełnia niesamowita aura ciepła. Ciepła czasem bardzo egzotycznego, niczym spacerowanie po dziewiczych, nieskazitelnych krainach („Above the Treetops”). Innymi razy kojącego ciepła, kojarzącego się z pierwszym wiosennym podmuchem świeżości lub leżeniem latem w ciszy pełnej gwiazd. Żadna chwila nie wydaje się zbędna, czy o trochę mniejszym znaczeniu. Wirtuozeria, multum wspaniałych nazwisk (choćby Gil Goldstein i genialny Lyle Mays) oraz różnorodne, dopracowane do perfekcji aranżacje. Wszystko to składa się na nieustanne uczucie obcowania z naprawdę wielkim, jednym z najwspanialszych albumów ostatnich lat. A piękno niektórych kompozycji prawdziwie porusza. Już początkowe dźwięki „Facing West” są czymś wciągającym i fascynującym. Sekcja rytmiczna – rozpędzony pociąg i melodia za nią gnająca. Niczym wizja ekscytującej podróży i ujrzenia wkrótce domu, za którym tęskniliśmy. Chwilę później docieramy do „Finding and Believing”. Ten utwór to po prostu dzieło nieporównywalne do żadnego innego. Po prostu słuchanie tego to przeżycie. Nawet taka dwuminutowa miniaturka „As a Flower Blossoms (I’m Running To You)” chwyta za serce. Piękne, ciepłe dźwięki fortepianu, które w jakiś niezwykły sposób nagle hipnotyzują. Następnie, kiedy dochodzą do tego ciche okrzyk dzieci czuję się niczym przed chwilą wyrwany z zabawy na szkolnym dziedzińcu. Zupełnie jakby dzieciństwo skończyło się 2 sekundy temu. Tyle wspaniałych myśli i wizji wzbudza muzyka Pata, że chyba muszę się powstrzymać w ich nudnych opisach. Lepiej, żeby każdy interpretował ją wedle własnej wyobraźni, a na pewno zostanie ona pobudzona przynajmniej kilka razy na „Secret Story”.
Prawdziwą perełką i cukiereczkiem jest śliczne „Always And Forever”. Romantyczna melodia wydobywana z lekko trącanych strun gitary, wyciszenie, nostalgia… a na sam koniec łamiąca serce solówka harmonijki Tootsa Thielemansa. Poezja! Ale chyba najwspanialszym, a już na pewno najbardziej poruszającym utworem na całym albumie jest „The Truth Will Always Be”. Nie potrafię opisać piękna tego nieziemskiego, ponad sześciominutowego ostinato oraz późniejszej solówki Pata, wyrażającej dosłownie każdym dźwiękiem niewyobrażalną rozpacz, której nie brakuje jednak maleńkiej iskierki nadziei. Maleńkiej, ale dającej nam siłę, żeby nigdy, przenigdy nie poddać się i iść dalej. Bo faktycznie prawda będzie zawsze. Zawsze...
Tak łatwo jest się poddać, odpuścić sobie, rzucić broń i podnieść ręce. Jeszcze łatwiej nie zawalczyć wcale, uciec przed prawdą i wmawiać sobie, że jest ona zupełnie inna. Ale w głębi serca prawda będzie zawsze. Nie uciekniemy przed nią, a tłumiona w środku iskierka nadziei będzie się słabo żarzyć w nieskończoność. I na zawsze pozostanie naszą „sekretną historią”, legendą, mitem, tęsknotą, której nie odważymy się już nigdy tknąć i naruszyć… Możemy też zagryźć zęby, pozbierać resztki zbrukanej dumy i jeszcze raz nonszalancko stanąć do walki. Nie zważając na nic odważyć się i wypowiedzieć wojnę wszystkim przeciwnościom. Wiem, jakie to trudne, ale nigdy w życiu tego nie żałowałem.
Końcówka albumu pod postacią poruszających „Tell Her You Saw Me” i „Not To Be Forgotten”, niczym wyjęte ze ścieżki dźwiękowej Ennia Morricone do Cinema Paradiso albo Dawno temu w Ameryce, tylko przypieczętowują wielkość tego albumu. Swoim pięknem, a także poczuciem, że Secret Story to dzieło naprawdę wyjątkowe.
Taka jest siła tej wspaniałej muzyki. Potrafi zajrzeć do wnętrza duszy i wyciągnąć z niej to, co najpiękniejsze.
Arcydzieło, bez dwóch zdań.