Prog-rockowy remanent za rok 2011.
Kapała piszący o współczesnym rocku progresywnym, to można spodziewać się słów grubych. Najpierw w recenzji, a potem w komentarzach na fejsie. Nie ukrywam, że współczesny prog-rock raczej mnie nie rozpieszcza, że nie spodziewam się po nim niczego dobrego i w zasadzie najlepiej byłoby, gdyby nie było go w ogóle. Jednak czasami zdarza się i coś sympatyczniejszego, co nawet można postawić na półkę z płytami, bez obaw, że wyleci wykopane przez sąsiadki. Rok 2011, jak i kilka poprzednich był stosunkowo postny, ale dało radę znaleźć kilka płyt, które z mogę zarekomendować z pełnym przekonaniem. Nie są to wielkie dzieła, ale rzeczy fajne, solidne i dobrze się ich słuchało.
Jakoś Presto Ballet nie może się przebić do świadomości fanów w naszym kraju, a duża szkoda, bo to dość ciekawa kapela. Może nic odkrywczego nie grają, ale trochę dobrych pomysłów na ich płytach zawsze można uświadczyć. „Invicible Places” to już trzecia płyta grupy, też trzecia dobra i trzecia mniej więcej taka sama, bo muzyka PB przez te trzy płyty prawie nie zmieniła (w przeciwieństwie do składu) – amerykański prog-rock modo Kansas, europejski hard-rock i trochę AORa. Jedynie proporcje nieco się zmieniły, a raczej wyrównały, bo na pierwszej płycie hard-rockowe dźwięki dominowały. Teraz jest łagodniej, melodyjniej, a wcale nie gorzej. Jak to drzewiej bywało płytę zaczynają dwie dość długie, ale skoczne rockery, takie mniej więcej jak „Peace Among The Ruins” i „The Fringers” z debiutu, potem jest tez całkiem żwawy „Sundacer”, a następnie mini-suita „Of Grand Design” - początek, jakbym Kansas/wczesny Spock’s Beard słyszał. Reszta utworów nie odbiega ani stylistycznie, ani poziomem. Tylko najkrótszy, „One Perfect Moment” przyjmując formę normalnej piosenki, bez zbędnych ozdobników instrumentalnych, ma ambicje być bardziej radio-friendly.
Główną wadą „Invicible Places”, a w zasadzie Presto Ballet w ogóle, jest brak instynktu zabójcy – jak już słuchacz dostał, to trzeba mu już tak dokopać, żeby nie wstał. Brakuje takiego postawienia kropki nad i, żeby w ogóle go wklepać w podłoże, takiego „podkręcenia”, żeby te utwory były nieco bardziej chwytliwe, wyraziste, powiem nawet – przebojowe. One już są dobre, a bardzo niewiele brakuje im, żeby były bardzo dobre. Ciekawe, fajne granie, ale to zawsze będzie muzyka drugiego planu, drugiego wyboru. Ale nagrali trzy dobre płyty do których nie bardzo jest się jak przyczepić i ja im na pewno będę dalej kibicował.
Siedem gwiazdek z dużym plusem.