Nie przepadam za recenzowaniem składanek. W ogóle nie przepadam za składankami. Są wyjątki oczywiście, dotyczy to tzw. zespołów singlowych – Slade, Abba, T.Rex – choćby. Prog-rockowy Arcansiel do tej grupy nie należy. W ogóle nie należy do żadnej grupy, bo ten składak, to moja pierwsza styczność z tym zespołem. Sam tytuł tej płyty jest nieco mylący – mogłoby się odnieść wrażenie , że mamy do czynienia z zespołem długo działającym na muzycznym rynku – nie do końca. Arcansiel aktywnie działał w latach 1988 – 1994. Wtedy też nagrał wszystkie trzy regularne płyty i na 10 lat słuch po nich zaginął. W roku 2004 wydali wspomniany składak, “okraszony” jednym premierowym nagraniem – “prawie” tytułowym zresztą. Poza tym wykazują się pewną aktywnością koncertową.
Arcansiel jak dla mnie nie jest typowym przedstawicielem włoskiego prog-rocka. Włoskie zespoły grające taką muzykę mają swoją szczególną specyfikę – trudno to określić, ale źródła tego znajdują się w przeszłości speghetti-proga. Jak to mawia magister Tarkus - Włosi zawsze byli “obok”. A Arcansiel taki nie jest – nie zgadłbym, że to zespół z półwyspu Apenińskiego. Co w ogóle gra ta grupa jest bardzo trudno sprecyzować, bo każdy utwór na “Swimming in The Sand” jest inny. “Swimmer in The Sand” to dość typowa progresywna ballada, dość przebojowa, nieco w klimacie późnego Pink Floyd, “Angel of March” zaczynają “amerykańskie” klawisze, potem szybciutko to przechodzi w kolejną balladę, trochę jak z jedynej płyty Neuschwanstein, a kilka minut później przechodzi znowu w co... coś zdecydowanie bardziej ambitnego, do czego określenie prog-rock pasuje jak najbardziej. I trwa to około dziesięciu minut – taka mini suita. Następny utwór, następna suita i następna zmiana – tu już nie podejmuję się bardziej szczegółowego opisu, bo za dużo tu różnych elementów “podebranych” z różnych źródeł. Różne rzeczy się kojarzą – David Gilmour Band J , Alan Parsons Project, King Crimson i Pink Floyd właściwe. I kolejne zaskoczenie – w pewnym momencie damski chórek miłymi głosami śpiewa ”Let me fuck in your ass”. Eee, się tak trochę zdziwiłem, bo to dosyć nietypowa liryka dla zespołów progresywnych.
Trudno powiedzieć, ze zespół posiada swój styl, bo poszczególne utwory różnią się od siebie tak bardzo, że wydaje się, jakby grały inne zespoły. Nie wiem na ile utwory z tej płyty są reprezentatywne dla dokonań zespołu, ale muzycznie to tak jeździ od progresywnego Sasa do progresywnego Lasa.
Najważniejsze są tu melodie. Musi być jakiś mocno zaznaczony motyw przewodni, który jest kręgosłupem całej kompozycji. Co się dzieje dalej i później, to zupełnie inna sprawa, ale ten główny temat wraca, zwykle na koniec, czasem na przykład jako solo gitarowe. Pod względem aranżacyjno-instrumentalnym też jest interesująco – na przykład w “Evelyn” mamy po kolei solówki – organy, skrzypce, dudy(!) i gitara. A do tego cały utwór zaczyna się jakimiś elektronicznymi beatami.
Zwykle nie oceniam składanek. Ale na podstawie tego zestawu utworów, można stwierdzić, że jest to interesujący zespół. Nawet zaryzykowałbym twierdzenie, że błyskotliwy. Zaciekawił mnie, mam ochotę na więcej.