Płyta znana też jako Trójka, albo "Melt", ze wzgledu na swoją "roztopioną" okładkę.
A Gabriel to pies? Jeśli honorujemy tak Hacketta (recenzją urodzinową), to nie można zapomnieć o urodzinach Petera Gabriela, szczególnie, że obaj panowie obchodzą je w mniej więcej tym samym czasie. Widzę też , że jakoś nie bardzo przykładaliśmy się wcześniej to dyskografii tego pana, bo z tzw. regularnych to raptem dwie płyty omówione. To i dla mnie lepiej, bo możliwości manewru mam większe.
Wstępny wybór płyty do urodzinowej recenzji był bardzo prosty – Trójka lub Czwórka. Bo co by powiedzieć dobrego o innych płytach, te dwie to absolutny szczyt możliwości twórczych Gabriela. Chociaż jest spora grupa fanów, która za najlepszą uważa „Passion” – i nawet jeśli do końca nie podzielam tą opinię, to absolutnie się jej nie dziwię. A i „Up” to też potęga. Dobra, to teraz krótko – Czwórka, czy Trójka? No to tu mam lekki dylemat – Czwórka to najlepsza, moim zdaniem, płyta Gabriela, a Trójka to moja ulubiona płyta Gabriela. Hm… Niech będzie Trójka. Na tamtą też przyjdzie czas.
Parę lat trwało, żebym się do Gabriela przekonał. Początkowo go po prostu nie lubiłem, nie leżała mi ta muzyka absolutnie. Dopiero zmieniło mi się przy okazji „So”, a szczególnie po awanturze w radiowej Dwójce, kiedy mocno starli się na jej temat Tomek Beksiński i Antoni Piekut. Szczegóły o co dokładnie chodziło tutaj. W każdym razie Czwórka również niedługo potem pojawiła się w niedzielny wieczór. Siadłem, posłuchałem i… Nie to, żebym przeżył jakieś wielkie oświecenie i zaczął Gabrielowi stawiać ołtarzyki i bić pokłony - specjalnie to mi się nie spodobało, ale wzbudziło szacunek dla twórcy – w tym coś jednak było. Kolejny „cios” padł kilka miesięcy później. Znowu w Dwójce, Tomek Beksiński przygotował cykl z płytami Gabriela, wszystkimi studyjnymi, a wtedy było ich pięć, nie licząc ścieżki dźwiękowej do „Ptaśka”. I tak chronologicznie, od poniedziałku do piątku, od Jedynki do „So” – szybko, sprawnie - krótki, intensywny kurs „obsługi” Gabriela. Już wystarczyło. W piątkowy wieczór wiedziałem, że ten pan jest wielkim artysta, a ja go bardzo lubię. Ale to nie Czwórka była dla mnie gwiazdą tego przedstawienia, ale Trójka.
Najważniejszy - „Biko” - lakonicznie, po reportersku opisana historia Stevena Biko, działacza ruchu antysegregacyjnego w RPA, który został zatrzymany przez policję, a potem zatłuczony w śledztwie. Nie lubię zbytnio sztuki zaangażowanej, ale „Biko” formą i sposobem opowiadania tej historii przekonuje – ascetyczny, a zarazem epicki tren, który zaczyna się i kończy afrykańską pieśnią “Senzeni Na?”(*). Jest też wersja maksi-singlowa wersja „Biko”, która trwa ponad 9 minut – jeszcze lepsza, niż ta z płyty, nawet mam to gdzieś na jakiejś kasecie.
Druga rzecz – perkusja. W „Intruderze” Collins zdjął blachy z perki, a Gabriel przepuścił resztę przez jakieś ustrojstwo i otrzymaliśmy jedno z bardziej charakterystycznych brzmień perkusji w historii muzyki rockowej. Słychać je na następnych płytach Gabriela, solowych Collinsa, następnych Genesis i różnych płytach, gdzie Collins udzielał się jako producent i perkusista – czyli całkiem wielu. Obaj panowie przyznają się do tego wynalazku, sobie przypisując zasługi, czyli pewnie trzeba je po równo podzielić na obu. Trójka oprócz tego, że jest bardzo dobra, to jest też ważna dlatego, że w sumie to na niej się po raz pierwszy objawiła się fascynacja Gabriela tzw. „world music”( tak to się wtedy jeszcze nie nazywało) i tu po raz pierwszy słyszymy afrykańskie rytmy w znaczących ilościach.
Dla mnie na Trójce jest przede wszystkim „Biko” i początek - „Intruder”, „No Self Control” i „I Don’t Remember”, przedzielone króciutkim instrumetalem „Start”. Te utwory zrobiły na mnie największe wrażenie – „Biko” protest-song zawsze i na wieki, ale dosyć specyficzny i uniwersalny. A słowa, że świat na zewnątrz jest czarno-biały, ale śmierć ma tylko jeden kolor, przemawiają bardziej niż okrzyki i uniesione pięści. „Intruder”, „No Self control” i „I Don’t Remeber” pasowały mi wówczas ze względu na teksty – to był taki krótki kurs obsesji, lekkiego szaleństwa, oraz chęci ucieczki od otaczającego świata. Oprócz „Biko” te trzy są najbardziej intensywne emocjonalnie. Bo tam, gdzie Gabriel nie pisze o swoich uczuciach, nie ma aż takiej temperatury. Co nie znaczy, że reszta jest słabsza. Na Trójce NIE MA ŻADNYCH słabszych utworów. Przecież mamy jeszcze przepiękny, oparty na kilkunutowym motywie „Lead A Normal Life”, świetny, motoryczny „Not One of Us”, traktujący o nietolerancji i ksenofobii. Marszowy „Games without Frontiers” (gościnnie Kate Bush) zalatuje nieco polityczną agitką, ale takie były czasy, poza tym to też jedna z ciekawszych piosenek z Trójki, jak i świetnie fabularnie skonstruowane „Family Snapshot”, o dzieciaku, którym rodzice się niezbyt interesują. Do tego idealnego obrazka niezbyt pasuje "And Through the Wire" – trochę hałaśliwy, trochę banalny. Ale to tylko moje zdanie.
Od pierwszego odsłuchu, ponad dwadzieścia lat temu, Trójka została moja ulubiona płytą Gabriela i wątpię, żeby się coś w tym względzie zmieniło. Jak wcześniej napisałem, uważam, że Czwórka jest jego największym dziełem, ale mimo wszytko wolę Trójkę, bo bardziej do mnie przemawia, jest mi bliższa emocjonalnie, jest bardziej osobista i gwałtowna. Tutaj mamy więcej Gabriela – człowieka, który ze swoim życiem ma trochę pod górkę, echa jego osobistych przeżyć i problemów. Na Czwórce więcej jest już Gabriela – artysty. Co oczywiście w niczym tej płycie nie ujmuje.
Tak refleksja podsumowująca. W sumie dobrze, że odszedł z Genesis. Porównując to, co robił sam, a co robili jego koledzy, on by się tam po prostu marnował. Nie ujmując nic Sztuczkom z Ogonem, Wietrznie i Wichrowo, czy mojemu ukochanemu Diukowi, Trójka, Czwórka, „Plays Live”, „So”, czy „Passion” to jest jednak całkiem inny muzyczny wszechświat. To płyty wizjonerskie, otwierające nowe, muzyczne drzwi. Genesis w tym czasie nie byli wizjonerami od dobrych kilku lat. A Gabriel z czasem stał się jedną z najbardziej kreatywnych i wpływowych postaci sceny muzycznej.
Happy Birthday Peter!
PS. Odnośnie maksi-singla z wydłużoną wersją "Biko" - ukazał się w 1980 nakladem Charismy w trzech wersjach - brytyjskiej, ogólnej i francuskiej. Track-lista wszędzie była taka sama - na stronie A - "Biko" ( 8:55), a na stronie B - "Shosholoza" i "Jetzt Kommt Die Flut" (czyli niemiecka wersja "Here Comes the Flood"). Wydanie ogólne i brytyjskie różniły się w zasadzie tylko okładką i to niewiele, francuskie miało całkiem inną okładkę, a utwór tytułowy trwał jeszcze dłużej - 9:18. W wersji CD tego nie ma, ale winyle są dostępne za niewielkie pieniądze.
(*) - nagranie pochodzi z uroczystości pogrzebowych Stevena Biko