Wieczór. Siedzimy sobie z Agnieszką i oglądamy koncert Parsonsa z Madrytu. Milutkie.
Jak zwykle zacząłem narzekać:
- Czy ja wreszcie doczekam się jakiegoś współczesnego wykonawcy prog-rockowego, który będzie umiał komponować takie rzeczy jak Parsons?
- Chyba raczej nie – Agnieszka z natury jest sceptyczką
- Ale ja jestem ledwo po czterdziestce.
- Nieważne.
Tak. Nieważne. Ale szkoda.
Alan Parsons wraz Erikiem Woolfsonem, bo to oni byli Alan Parsons Project, posiedli rzadką łatwość pisania muzyki bardzo przebojowej i efektownej, a przy okazji bardzo ciekawej i niebanalnej - Parsons szkolony u Bitli takie rzeczy to miał we krwi. Na każdej płycie znajdziemy przynajmniej dwa-trzy takie utwory, które od razu i na zawsze zapadają w pamięć. Nawet na takim gniocie jak „Stereotomy” znajdziemy „Limelight” i tytułowy.
Na wysokości „Eye In The Sky” Alan Parsons Project przeszło pewne przepoczwarzenie. Poprzedni, „Turn of A Friendly Card” był albumem w typowym parsonosowskim stylu i nawet znalazła się na nim druga (i ostatnia) suita APP. „Eye In The Sky” to zwrot w stronę pop-rocka. Ale spopieć też trzeba umieć. Panowie zrezygnowali z większych form, jest dużo mniej orkiestry, a za to dużo więcej syntezatorów, bo przecież mamy lata osiemdziesiąte i trzeba iść z duchem czasów. Parsons z kolegą idą, ale nie przesadzają. Nie można przecież wszystkiego zalać plastikiem.
„Eye In The Sky” jest chyba najbardziej przebojową płytą APP. Co prawda ich największy przebój - „Don’t Answer Me” pochodzi z następnej, „Ammonia Avenue”, to jako zbiór piosenek, „Oko na Niebie” wypada dużo lepiej niż następne kilka płyt. Ciekawie się zaczyna, bo trochę jak debiutanckie „Opowieści Niesamowite” – instrumentalny wstęp „Sirius”, przechodzący płynnie w utwór tytułowy. Zwolennikom starszego APP na pewno do gustu przypadną dwie ballady, „Silence And I” i „Old And Wise” - takie typowo parsonsowskie, nieco patetyczne, z orkiestrową aranżacją, a solo saksofonowe Mela Collinsa w „Old And Wise” to pewnie każdy fan APP zna na pamięć. Jak i zresztą cały utwór, bo to jeden ze sztandarowych. Wyżej napisałem, że to zbiór piosenek, ale to nie do końca ścisłe określenie – o „Sirius” wspomniałem, a jest jeszcze całkiem ciekawy następny instrumental – „Mammagamma”. Kilka w podobnym stylu na płytach APP się znalazło – „Pipeline”, „The Gold Bug” – wszystkie zrobione w podobny sposób – mocno zaznaczona, prosta linia basu, do tego sporo syntezatorów, czasami jeszcze jakieś dodatki, na przykład saksofon.
Mimo ewidentnie popowego charakteru, udało się Parsonsowi i Woolfsonowi stworzyć bardzo dobrą płytę. Czyli jak się po raz kolejny okazuje, nie ma muzyki złej, tylko jest źle zrobiona, a dobra płyta pop-rockowa może być lepsza od takiej z teoretycznie ambitniejszej półki. Inna sprawa, że „Eye in The Sky” to bardzo umiejętne połączenie APP z lat siedemdziesiątych i tego nowego z lat osiemdziesiątych. Właśnie za to ten album zawsze bardzo lubiłem, bo podobały my się przebojowe numery, takie jak tytułowy, ale też miniaturki w stylu „Gemini” i ballady - „Silence And I” i „Old And Wise”.
W późniejszych latach APP trzymało się już raczej tej pop-rockowej drogi, chociaż nie zawsze i nie zawsze z dobrym skutkiem. Wydana dwa lata później „Ammonia Avenue” jako całość nie jest już tak dobra, chociaż utwór tytułowy to prawdziwa perełka. Z „Vulture Culture” do słuchania nadaje się cztery utwory, ze „Stereotomy” – dwa. Całkiem inaczej przedstawia się sprawa z „Gaudim”, ostatnią płytą nagraną pod nazwą Alan Parsons Project, bo to powrót do formuły koncept-albumu i dłuższych, bardziej rozbudowanych czasowo i aranżacyjnie utworów. Wyszła płyta momentami genialna, ale momentami… cuzamen nierówna. Ale to już zupełnie inna historia.