Gorączka Sobotniej Nocy – odcinek VI. Czyli znów zaglądamy na pogranicze disco. Dziś na rozkładzie – jedna z klasycznych płyt muzyki czarnej.
Urodzony 13 maja 1950, niewidomy prawie od urodzenia, Stevland Hardaway Judkins był w latach 60. cudownym dzieckiem muzyki afroamerykańskiej – kontrakt z Tamla Motown podpisał jako jedenastolatek, dwa lata później (już jako Little Stevie Wonder) miał już na koncie pierwszy sukces na listach przebojów – singel „Fingertips (Part 2)” (nagrany z inną przyszłą gwiazdą – Marvinem Gaye’em na bębnach). Stevie – już nie „Little” – zaczął komponować tak dla siebie, jak i dla innych twórców (m.in. Smokeya Robinsona i jego The Miracles), rozwijał się dynamicznie jako instrumentalista (grał na instrumentach klawiszowych, harmonijce, do tego jest znakomitym perkusistą), nagrywał kolejne solowe płyty – udane artystycznie, coraz lepiej radzące sobie na listach najlepiej sprzedawanych albumów. Lata 70. to był jeden cykl sukcesów – najpierw wyrafinowany concept album „Music Of My Mind”, potem „Talking Book” – napędzany genialnym singlem „Superstition”, potem „Innervisions”, z którego wykrojono na małą płytkę słynne „Higher Ground” i „Living For The City”, potem „Fulfilingness’ First Finale”… Znakomite płyty, doskonale mieszające soul, funk, blues, pop i nawet jazz, do tego świetnie przyjęte przez publiczność – nie tylko afroamerykańską. A potem…
A potem Wonder ogłosił, że robi sobie przerwę. Ba! – że w ogóle rzuca muzykę. Że zamierza poświęcić się działalności charytatywnej, pomagać biednym mieszkańcom Ghany. Nawet zdążył zagrać wielki, pożegnalny koncert. Ale ostatecznie się rozmyślił i podpisał kolejny kontrakt z Motown. Po czym na rok wycofał się z estrady, poświęcając się przygotowywaniu nowej płyty. Album „Songs In The Key Of Life” ukazał się wczesną jesienią 1976. Wonder wynagrodził sowicie fanom rok milczenia, oferując im iście potężną porcję muzyki – w oryginale to były dwa pełne winyle plus dodana EP-ka z 4 utworami. W sumie 105 minut muzyki!
Jak głosi porzekadło: 99 % dobrych albumów podwójnych to zmarnowana szansa na doskonały album pojedynczy. „Songs In The Key Of Life” przy pierwszych podejściach sprawia wręcz wrażenie pewnego przesytu. Trochę jak płyta „The Beatles” – dużo tego, mnóstwo utworów, mnóstwo muzyki, nie sposób wręcz do końca jej ogarnąć w jednym podejściu. Tyle tylko, że jak się słuchacz zacznie zastanawiać, co ewentualnie można by z tego albumu wyciąć, to nagle się okazuje, że… trudno z tej płyty coś tak naprawdę wykroić. Bo ten album nie ma słabego punktu.
“Love’s In Need Of Love Today” to pełna uniesienia pieśń, pełna soulowej żarliwości. „Have A Talk With God” z kolei miesza soulowy śpiew z funkowym rytmem, do tego jakieś „jeszcze” elektrycznego fortepianu… Podobną pieśń mamy w „Village Ghetto Land”, za to „Contusion” i „Sir Duke” to rasowy, energiczny funk pełną gębą, w drugim przypadku z bardzo ekspresyjną partią wokalną Wondera. „Knocks Me Off My Feet” i "Pastime Paradise" to rasowy soul. „Ordinary Pain” efektownie żeni soul z funkową podstawą, dodając do tego w drugiej połowie utworu ekspresyjny damski chórek. Ciepłą soulową balladę mamy w „Joy Inside My Tears”; zgrabny, melodyjny przebój z solem harmonijki w "Isn't She Lovely". Energiczny „Black Man” to manifest afroamerykańskiej dumy. W „If It’s Magic” główną rolę odgrywa subtelnie wypełniająca tło harfa; soulowy „As” to przede wszystkim ekspresyjny popis wokalny Wondera i jego duet na fortepianach elektrycznych z Herbiem Hancockiem plus śpiewające dziewczyny i atmosfera praktycznie gospelowego uniesienia. Zaś finałowy „Another Star” miesza latynoamerykańskie rytmy, jazzującą gitarę, funkowy puls i soulowe partie wokalne.
Świetnie brzmiąca, doskonale zaaranżowana i zagrana (w studiu obok samego Maestro gościnnie pojawił się cały szwadron gościnnie zaproszonych muzyków i wokalistek) płyta dziś jest stałym elementem wszelkich list najlepszych płyt dekady (a u niektórych autorów – także płyt wszechczasów), jest też źródłem inspiracji dla wielu artystów ("Pastime Paradise" przerobił paręnaście lat temu na wielki hit niejaki Coolio). Nie jest to (głównie z uwagi na rozmiar) łatwa do strawienia w jednym podejściu płyta (najlepiej dawkować sobie po jednym albumie na raz - wtedy wchodzi doskonale) – co nie zmienia faktu, że pominięcie jej oznacza przeoczenie jednego z ważnych ogniw muzyki popularnej lat 70.
Jutro – odcinek VII. Czyli poznajemy kolejną klasyczną płytę muzyki disco – a przy okazji mała opowieść o pewnej specyficznej modzie drugiej połowy lat 70.