McCluskey i Humphreys szybko przezwyciężyli kryzys twórczy. Po niezbornej, bardzo nierównej „Crush” OMD (w składzie aż sześcioosobowym: obsługujący instrumenty dęte bracia Weirowie stali się stałymi członkami zespołu) zaprezentowali słuchaczom porcję zwartych, wyrównanych kompozytorsko utworów. Przy okazji zaczęli kierować swą muzykę w nieco inną niż dotychczas stronę. Panowie zainteresowali się bowiem pop-rockiem. Z bardzo fajnym efektem.
Już otwierające całość “Stay” to wyraźne odejście od estetyki synthpopu: dęciaki, kobiece chórki, funkujący, wyeksponowany rytm, wyraźnie zaznaczona w miksie gitara elektryczna – jednym słowem, OMD na całego flirtuje tu z pop-rockiem drugiej połowy lat 80. Z całkiem fajnym efektem. Do bardziej typowego dla siebie grania zespół wraca w „(Forever) Live And Die”: mocno syntezatorowym, znów opartym na pastelowym brzmieniu elektronicznych pudełek i ciepłej, zgrabnej melodii, z finezyjnymi, „piętrowymi” wielogłosami… Jedyne, co ciut psuje efekt całości, to wstawka z niby-dęciakami w środku. Ciekawe stopienie obu wątków – tego pop-rockowego i tego synthpopowego następuje w utworze tytułowym, majestatycznym, z podniosłym, zgrabnym refrenem. W „The Dead Girls” mamy znów porcję dźwiękowego kombinowania: samplowane wokalizy, chóry i głosy (zwłaszcza w odjechanym wstępie), wyeksponowany, nieregularny, oparty na masywnych basowych figurach syntezatora rytm, ciekawie skontrastowany z jak najbardziej melodyjną, zgrabną partią wokalną… „Shame” ociera się o klasyczny styl OMD tak powiedzmy z okolic „Junk Culture”. Za to „Southern” znów odjeżdża w pop-rockowe rejony – syntezatorowe fanfary i niby-trąbki kojarzące się nieco z zespołem Asia, wyeksponowana partia gitary basowej, do tego zsamplowane głosy, przemówienia, chóralne wstawki w tle… Mieszane uczucia budzi za to elektroniczny, łączący muzykę z zapętlonym fragmentem wokalnym „Flame Of Hope”: jest to zalążek całkiem ciekawego utworu, który w ogóle nie jest rozwinięty, brakuje mu tak naprawdę jakiegokolwiek rozbudowania. „Goddess Of Love” to znów porcja fajnego pop-rocka; jeszcze dalej w tym kierunku idzie dynamiczny „We Love You”, łączący pop-rock z charakterystyczną dla OMD pastelową, ciepłą melodyką, zwłaszcza w finezyjnym refrenie. Na koniec mamy zgrabną, przebojową piosenkę z syntezatorowymi niby-trąbkami.
OMD na pewien czas wychodzi ze świata synthpopu i kieruje się z dobrym efektem w stronę pop-rocka. Fani przyjęli tą płytę dość chłodno, zarzucając McCluskeyowi i Humphreysowi skomercjalizowanie i umizgi do mniej wyrobionej publiczności. Co nie zmienia faktu, że jest to udana płyta: te pop-rockowe piosenki są osadzone na dobrych melodiach, są porządnie zaaranżowane, mają swój styl, mają klimat. „The Pacific Age” to bardzo udany, acz ryzykowny eksperyment. Który miał niestety swoją cenę: była to ostatnia płyta nagrana przez klasyczny skład McCluskey-Humphreys-Cooper-Holmes (plus Weirowie).