OMD z płyty na płytę rozwija się, dorasta, z jednej strony – ciągle eksperymentuje z brzmieniami, ze strukturą utworów, z instrumentacją, z drugiej – coraz lepiej panom wychodzi pisanie ładnych, pastelowych, melodyjnych, nienachalnie przebojowych piosenek. Do tego na albumie „Architecture & Morality” obie te drogi rozwoju zespołu przeplatają się ze sobą niezwykle płynnie i harmonijnie, dając w efekcie niezwykle intrygującą płytę. Dodajmy jeszcze do tego ciągle rozwijające się brzmienie – elektroniczne dźwięki stają się coraz bardziej wyszukane, coraz bardziej urozmaicane, przestają już brzmieć archaicznie. A gdy jeszcze uzupełnimy cyfrowe brzmienia o poczciwy melotron…
“The New Stone Age” wypada wręcz agresywnie: monotonny, świdrujący mózg puls automatu perkusyjnego, wwiercające się w mózg, szorstkie partie syntezatorów i prawie skandowany, wściekły śpiew… Sporo ciekawych eksperymentów z formą pojawia się w „She’s Leaving”: dość melodyjnej balladzie o kolażowej konstrukcji, zgrabnie złożonej z różnych, pozornie odległych od siebie elementów, z których bodaj najistotniejszy to moment, gdy na placu boju na chwilkę zostaje jedynie głos nucący tytułową linijkę – pojawia się wtedy jakieś dziwne, zaskakujące napięcie. „Souvenir” to zgrabna próbka przebojowego OMD: w gruncie rzeczy prosty syntezatorowy riff obudowany różnymi dodatkowymi brzmieniami (w tym melotronem), ładna, dość prosta melodia, ciepłe, pastelowe brzmienia syntezatorów.… „Sealand” to rzecz jakby z innej bajki. Jakby imitujący bicie serca puls syntezatorowego basu, powoli rozwijająca się, dość atroficzna melodia, budowana głównie przez oszczędne partie syntezatorów. Nawet gdy w pewnym momencie pojawia się partia wokalna, całość dość skutecznie obchodzi melodię, stawiając zdecydowanie na grę nastrojów, na klimat, w czym pomaga choćby ocierająca się o ambient końcówka. Potem jest „Joan Of Arc”. Pierwsza z dwóch. Z intrygującym wstępem i analogiczną kodą, w której użyto ludzkich, bajkowo brzmiących głosów (z melotronu?). Dość dynamiczna, przebojowa, z chwytliwym refrenem. Druga „Joanna D’Arc” zaczyna się znów od melotronowych „czarów”. Od różnych dziwnych dźwięków z elektronicznych skrzyneczek. Dopiero gdzieś po minucie pojawia się rytm, z ciekawie wkomponowanym efektem werbla. I tak całość zaczyna się sobie płynąć, na eterycznych, syntezatorowo-melotronowych podkładach. Kontrastuje z nim utwór tytułowy: kolaż pełen różnych nietypowych dźwięków, tak wokalnych, jak i elektronicznych, zwieńczony ładną kodą z udziałem – znów – poczciwego taśmowca. „Georgia” oszczędną elektroniką przypomina dwa pierwsze albumy zespołu. Podobnie wypada „The Beginning And The End”. W którym dodatkowo oszczędne elektroniczne brzmienia i proste rytmy automatu perkusyjnego obudowano choćby ciepłymi melotronowymi dźwiękami…
Najlepszy album OMD. Bez żadnego ale.