Był kiedyś taki zespół. Na progrockową scenę wkroczył w roku 1992; w ciągu następnych pięciu lat dorobił się trzech płyt, po czym w 1997 na pewien czas zawiesił działalność. Powrócił w roku 2001 wraz z kolejną, ostatnią pełnowymiarową płytą, po czym w roku 2003 panowie ostatecznie złożyli broń. W roku 2012, z okazji 20-lecia działalności, panowie zaprezentowali swym fanom okazjonalny, limitowany box. W czarnym pudełku znajdziemy sześć płyt: cztery albumy zespołu w formie zremasterowanej, mini-album z premierowymi nagraniami i płytkę zatytułowaną „Singles”, zbierającą najbardziej przebojowe fragmenty wszystkich płyt.
Annalist był zespołem cośkolwiek pechowym. Choć proponował swoim słuchaczom kompetentną, dość nieszablonową muzykę, mógł jedynie pomarzyć o choćby i takim sukcesie, jaki stał się udziałem choćby Abraxas. Dobrze więc, że na rynek trafiło wznowienie dyskografii zespołu.
Debiutancka płyta, „Memories” z 1993, po latach broni się całkiem dobrze. Mamy tu rock progresywny połączony z pewnymi elementami gotyku: zespół starannie buduje klimat kolejnych utworów, umiejętnie podkreślając często mroczny, tajemniczy nastrój. “Strange Voice From The Past” jest bardzo ciekawą wizytówką tej płyty: części piosenkowe spinają intrygujący instrumentalny pasaż z ciekawymi gitarowymi partiami (mało wirtuozerii, zdecydowanie stawiamy na klimat i specyficzne, miękkie brzmienie gitary) i klawiszowym finałem, lądującym gdzieś pomiędzy gotykiem a rockiem neoprogresywnym. Gdzieś pośrodku lokuje się także „Spirit” – klimatyczna, ciekawie zakombinowana w warstwie brzmieniowej (na plus zwłaszcza ciekawie wzbogacająca całość partia klarnetu), zwieńczona ładną partią gitary. Mocno nastrojowo wypada „The Farthest Shore” – kolażowy, łączący w sobie różne fragmenty i wątki melodyczne, uzupełniający całość m.in. odgłosami burzy – jest bardzo tajemniczy, skłonność muzyków Annalista do flirtowania z gotykiem chyba najpełniej słychać właśnie tutaj. „All Things Must Pass” łączy ciekawe gitarowo-klawiszowe partie z uroczym, rozbudowanym, fortepianowym finałem. Nieco podobnie wypada „The Eye Of Serakos”: dynamiczne pojedynki gitary i gitary basowej, klawiszowe uzupełnienia, nagłe skoki nastroju i tempa, jakieś podniosłe recytacje… Jest jeszcze suita „Lunacy”. Z efektownym, klimatycznym wstępem fortepianu. Z wmontowanymi w całość efektami dźwiękowymi (tzw. szalony jeździec). Z majestatyczną częścią główną, w której w pewnym momencie magicznie odzywa się trąbka (szkoda, że tak mało jej…). Z tajemniczym, zbudowanym głównie na brzmieniu instrumentów klawiszowych i gitary basowej, długim pasażem. I dynamicznym finałem.
Z drugiej strony, już tutaj zaznacza się skłonność Kronikarzy do tworzenia utworów zwięzłych, pozbawionych przesadnych instrumentalnych kombinacji, opartych na ładnych melodiach. Taka jest choćby „Falling Down” – zgrabna, wdzięczna piosenka, od razu wpadająca w ucho. Nieco mniej udanie wypada „Thorn In The Heart”. Może dlatego, że osadzona jest na mniej pamiętliwej melodii?… Całość albumu wieńczy „Forgive And Forget”. Ładna, klimatyczna ballada, zwieńczona długą gitarową solówką, znów – mało wirtuozerską, bardziej nastrojową.
Późniejsza o dwa lata „Artemis” to już wyższa szkoła jazdy. Panowie wyraźnie rozwinęli swoje umiejętności kompozytorskie, samo brzmienie jest też inne – mniej tu gotyku, więcej nastroju, więcej ciepła. Dodatkowo pojawiają się kompozycje zaśpiewane w języku polskim. „The Return” zaczyna się nieco podobnie do nagrań z „Memories”. Ale sam klimat utworu jest już inny: gotyckie inklinacje znane z debiutu są tu słyszalne, ale nie rzucają się w uszy aż tak jak poprzednio, schodzą na dalszy plan, kompozycja jest cieplejsza, malowana nieco jaśniejszymi barwami. Muzycznie – mamy tu rozwinięcie tego, co było wcześniej: charakterystyczna gitara i głos Roberta, wyraźnie zaznaczona linia gitary basowej, budujące nastrój instrumenty klawiszowe. Ciekawie, bardziej dramatycznie wypada „Over My Head” – z ciekawą basową osnową i klawiszowymi wypełnieniami i płaszczyznami. „Pochodnia z miasta bram” to przede wszystkim należycie wyeksponowana, nadająca całości tajemniczy klimat, linia gitary basowej. Ciekawie skontrastowano to „Pod wierzbą (Wierzba)” – również bardzo nastrojowym, ale dla odmiany dynamicznym, rozpędzonym utworem, zarazem zaaranżowanym w dość misterny sposób, opartym na zakręconej, jakby „wirującej” gitarowej partii, intrygująco spuentowanym najpierw fragmentem nieco etnicznym w wyrazie, a następnie fortepianową kodą. Podobnie w drugiej części rozkręca się podobnie klimatyczne „Eclipse”.* A jest jeszcze tajemniczy, chyba najbliższy gotykowi „Juniper”…
Kronikarze rozwinęli się także jako twórcy prostszych utworów. „Anioł i duch” ma zgrabną melodię, fajny tekst i ładną gitarową kodę; słychać też, że Robert rozwinął się jako producent – dość porównać partie perkusji tu i choćby w „Falling Down”. „Głębiej w biel” w pierwszej części wypada podobnie: ładna melodia, dobry refren, ładne gitarowe granie. Choć momentami w części środkowej wydaje się, że panowie nieco przekombinowywują aranżację. Nie brakuje tu ciekawostek: całkiem fajnie w „Mostek pomnik postać” wpasowuje się przełamanie w postaci gitarowo-klawiszowo-perkusyjnego staccato. Ale najładniej wypada „The Watchtower”. Żartobliwa, ciepła, prowadzona zgrabną partią fortepianu, całkiem chwytliwa piosenka.
Pochodzący z roku 1997 „eon” w całości zaśpiewany był po polsku. Do tego tym razem panowie skupili się na piosenkowej stronie swej działalności. Z całkiem intrygującym efektem: takiej „Piosence mistycznej” czy „Gdzie skarb tam serce” trudno byłoby coś zarzucić: mają fajne, należycie chwytliwe melodie, ciepłe brzmienie, wykonane są energicznie, żywo, z energią (o ile poprzednia płyta była w dorobku Annalist bodaj najciekawiej zaaranżowana, ta jest najlepiej zaśpiewana – Robert wyraźnie rozwinął się jako wokalista). W przypadku „Nikt ani nigdy” nie ma aż tak chwytliwej melodii, jest za to bardziej typowe dla Kronikarzy epatowanie klimatem, niespiesznymi, nastrojowymi gitarowymi solówkami. Podobnie w zamierzeniu miało wypaść „Spotkanie przy rzece”, ale ten utwór sprawia wrażenie nieco nieukończonego, trochę brakuje rozwinięcia. Choć z drugiej strony, zwracają uwagę ciekawe partie instrumentów perkusyjnych. „Znajome miejsce lub klucz” osadzono na jakby plemiennej, pulsującej rytmice sekcji, bardzo fajnie uzupełnianej walczykowatym fortepianem.
Zdarzają się momenty nieco mniej udane („Listopad 515”, „Cienie wokół mnie” – tekstowo interesujące, muzycznie trochę pozbawione pomysłu). Nie brakuje za to dla równowagi fragmentów będących kontynuacją poprzedniego albumu. „Opowieść jesienna” ma w sobie coś z klimatu „Pod wierzbą (Wierzba)”: ma podobny nastrój, ale nie jest aż tak zakręcona, dynamiczna, spokojnie się rozwija, nastrojowo budując gitarowo-basowe zaplatanki, pod koniec pojawia się jeszcze intrygujące solo syntezatora gitarowego. Podobnie zakręcone brzmienie mamy też w nieco nowofalowej „Podróży”.
Niestety, żadna z tych trzech płyt – choć były to udane pozycje – nie przyniosła zespołowi większej popularności, choćby na miarę takich zespołów jak Quidam czy Lizard. I w pewnym momencie panowie postanowili odpocząć od grania – zwłaszcza, że Roberta Srzednickiego coraz bardziej pociągała praca po drugiej stronie konsolety… Tym niemniej w roku 2001 ukazał się kolejny album Annalist.
Sympatycy zespołu przeżyli spore zaskoczenie: „Trial” już od początku brzmi bowiem bardzo nowocześnie. „Noc w Troi” mocno siedzi w trip-hopie: loopy, syntezatorowe przestrzenie i nietypowy jak na Roberta sposób śpiewania – oszczędny, bardzo stonowany, powściągliwy. Bardzo podobnie wypada „Coma”. Nieco bliżej dawnego Annalista lokuje się utrzymany w podobnym klimacie „Alchemik” i jego brat „Dealchemik” – o ile za kierunek uznamy płytę „eon”, bo z debiutem nie ma to brzmieniowo za wiele wspólnego. Bardzo eonowo wypada „Labirynt” – bardziej na pierwszy plan wysuwa się tu naturalne, żywe granie, bardzo ciekawie przegryzające się z elektroniką. Krokiem w podobną stronę jest „Przemytnik” – gitara akustyczna, gitara elektryczna, różne ciekawe perkusjonalia, żywe bębny, a wszelkie komputerowe zabawki odmaszerowują w tło, uzupełniają całość. Po dość jednorodnym, nieco monotonnym otwarciu płyty pewne ożywienie następuje w „Samospaleniu” – dynamicznym, rozpędzonym podszytym elektroniką utworze, w którym w pewnym momencie narracja muzyczna dość niespodziewanie się zatrzymuje, prowadząc do intrygująco skontrastowanego finału. Niesamowicie klimatycznie wypada „Śmierć czeka w Samarze” – różne dziwne elektroniczne dźwięki w tle, recytacje przeplatające się ze śpiewem, no i ten niesamowity poemat… „Podróż II” przypomina klimatem „eon” albo niektóre fragmenty „Artemis” – za sprawą nastroju i bardziej wyeksponowanej partii gitary o charakterystycznym brzmieniu. Z drugiej strony, pojawiają się tu samplowane dialogi. Te dialogi są też w „Astro” – znów triphopowym, osadzonym na monotonnym, transowym, perkusyjnym rytmie. Z kolei „Alarm” to wręcz techno. Wszystkie te nowinki brzmieniowe w niczym niestety nie zmieniają prostego faktu: „Trial” okazał się najmniej ciekawą pozycją w dorobku zespołu. Głównie z uwagi na sporą monotonię (nie, nie taką jak w przypadku choćby Massive Attack, który potrafił monotonią wciągnąć i zafascynować). Brakuje tu większego zróżnicowania, a triphopowe fragmenty są trochę zbyt podobne do siebie… „Trial” to taki eksperyment, który niestety nie do końca się powiódł.
Na powrót Kronikarzy musieliśmy zaczekać aż jedenaście lat. Przy okazji pracy nad okazjonalnym wydawnictwem z okazji dwudziestolecia zespołu panowie ujawnili swoje nowe dzieło – minialbum „Syrinx”. Jest to concept-album opisujący historię człowieka, przybywającego do tajemniczego, ukrytego przed światem miasta zwanego Syrinx – do którego łatwiej trafić, niźli się zeń wydostać…
„Syrinx” jest propozycją interesującą, ciekawie przeplatającą nowoczesne brzmienia z nawiązaniami do starych płyt zespołu. W „Nieznajomym” przeplata się ładna, zgrabna melodia z brzmieniowymi ciekawostkami (ładne partie gitarowe, syntezatory nieco przypominające brzmieniem dwie pierwsze płyty Kronikarzy). „Po drugiej stronie świata” sprawia wrażenie unowocześnionego, poddanego face-liftingowi utworu z okresu płyty „eon”; z kolei utwór tytułowy wprost nawiązuje do brzmień rodem z „Trial”. Najciekawiej z nowych propozycji grupy wypada „Przesłuchanie”, łączące zgrabną piosenkę z długim, nieco ambientowym, instrumentalnym finałem i wplecionymi w całość fragmentami tytułowego przesłuchania. Wypada jedynie mieć nadzieję, że „Syrinx” doczeka się pełnowymiarowego rozwinięcia.
Sześciopłytowy (płytka ostatnia, o ironicznym tytule „Singles”, zawiera wybór najbardziej – zdaniem muzyków – chwytliwych nagrań zespołu) box to oczekiwane od dawna przypomnienie dorobku tej nieco już zapomnianej grupy. Jedyne, do czego można mieć zastrzeżenia, to szata graficzna. „Artemis” w oryginale miał bardzo fajną książeczkę, w której każdy utwór był ilustrowany zdjęciem i krótkim komentarzem Roberta; nie pozostało po niej niestety nic. Z „eona” znikła imponująca lista różnych instrumentów perkusyjnych, na jakich grał na płycie Szolc; z tego co pamiętam, zamiast podpisania całego materiału przez cały zespół poszczególne utwory różniły się co do twórców – te informacje również znikły. Podobnie jak wykaz gościnnie towarzyszących grupie muzyków (klarnet i trąbka na debiucie, czy fortepian w „The Watchtower” były dziełami osób spoza zespołu). Zamieniły się chyba również miejscami tytuły utworów „Juniper” i „Eclipse” (niestety, nie mam pod ręką kasety, by ostatecznie to zweryfikować). Mimo wszystko, jest to pozycja jak najbardziej polecana.