Gorączka Sobotniej Nocy – odcinek III. Czyli (dalej) o związkach rocka i disco.
Chyba trudno sobie wyobrazić dwa bardziej odległe od siebie style muzyczne, niż gładkie, pełne elektroniki disco i brudny, nieuładzony, surowy punk rock. A tymczasem żenienie owych stylów ze sobą miało miejsce już w latach 70. – tzw. disco-punk to nie jest bynajmniej wymysł LCD Soundsystem czy The Rapture i im podobnych zespołów new rock revolution.
A wszystko zaczęło się od stylu, który na dobrą sprawę ewoluował równocześnie z punkiem i disco. W skrócie: bierzemy intensywność i bezpośredniość punku i łączymy ją z bardziej niż u punków złożonymi tekstami, dodajemy eksperymenty brzmieniowe, tak nielubiane przez punków syntezatory, zamiast prostej punkowej rytmiki wrzucamy np. plemienne afrykańskie rytmy – i powstaje coś innego. Coś, w czym słychać pokrewieństwo z punkiem, ale co samo w sobie czystym punkiem bynajmniej nie jest. I mamy tak zwaną new wave – nową falę.
Zarówno nowej fali, jak i punk rockowi hołdował pewien amerykański zespół. Założyło go w roku 1974 dwoje muzyków – on był gitarzystą, ona wokalistką, dodatkowo stanowili parę. Po typowym dla młodych zespołów okresie personalnych roszad i rekonfiguracji ustalił się w miarę stały skład – ich dwoje, czyli Deborah Harry i Christopher Stein, perkusista Clement Bozewski, basista Gary Valentine i klawiszowiec James Mollica. Najpierw zespół nazywał się Angel And The Snakes, potem przemianował się na Blondie. Cała piątka – z Bozewskim i Mollicą występującym jako Clem Burke i Jimmy Destri – zaczęła regularnie grywać m.in. w legendarnym klubie CBGB.
Na początku Blondie stanowili mocno punkową załogę – Debbie niejednokrotnie wychodziła na scenę ubrana jedynie w koszulkę, kończącą się mniej więcej na wysokości kości krzyżowej (są stosowne zdjęcia, nawet w „Teraz Rocku” kiedyś jedno takie było). Szybko jednak załapali eksperymentatorskiego bakcyla, w sporej mierze za sprawą Destriego. I dwie pierwsze płyty Blondie wypełniła mieszanka punku i new wave.
Ale eksperymentatorskie zapędy udzielały się też Debbie Harry. Bo pani wokalistka oprócz rocka interesowała się również muzyką disco – jeszcze w czasach, gdy styl ten był domeną undergroundowych klubów. I w okresie, gdy disco i rock stanowiły dwa zaciekle zwalczające się obozy, Blondie wykonywali na żywo dyskotekowe przeboje w mocno rockowej aranżacji. Na benefisowym koncercie w maju 1978 ku zaskoczeniu publiczności zagrali przeróbkę „I Feel Love” Donny Summer. Inspiracja nowym, megapopularnym stylem muzycznym poważnie odcisnęła się na trzecim albumie zespołu.
„Parallel Lines” (nagrany przez nieco zmodyfikowany skład: zamiast Valentine’a – który odszedł jeszcze przed nagraniem drugiej płyty – na gitarze basowej zagrał Nigel Harrison, a jako drugi gitarzysta dołączył Frank Infante) brzmi inaczej niż poprzednie albumy zespołu: więcej tu eksperymentów z elektroniką, dużo ciekawych brzmień wyczarowuje ze swojego syntezatora Jimmy Destri. Całość otwiera „Hanging On The Telephone” – zgrabna, rockowa piosenka, bardzo przebojowa, chwytliwa. “One Way Or Another” przypomina o punkowych korzeniach zespołu, ale od strony produkcyjnej w tym utworze mocno już pachnie nową falą, sporo tu elektroniki, a brzmienie pozbawione jest punkowej surowości, jest klarowne, czyste. Melodyjnie i nowofalowo jest w „Picture This”; w uroczej balladzie „Fade Away And Radiate” syntezatory i łagodny śpiew Debbie intrygująco uzupełnia gitara elektryczna Roberta Frippa. „Pretty Baby” to znów nowofalowa piosenka; „I Know But I Don’t Know” to powtarzana bez końca gitarowa fraza i oszczędny tekst. Dynamiczne „11:59” pełne jest klawiszowych dźwięków, od fortepianu po elektroniczne odjazdy. A takie „I’m Gonna Love You Too” to już dance-punk pełną gębą przecież jest: bo i taneczny rytm, i odpowiednia doza agresji i zaczepności w partiach gitar… Ten fragment jakby zapowiadał dokonania The Rapture, czy Franz Ferdinand.
A bodaj najważniejszy utwór kryje się pod numerem dziesiątym. Pierwotnie miała to być niezbyt szybka kompozycja oparta na funkowym rytmie, zatytułowana wtedy „Once I Had A Love”. Kto wpadł na pomysł osadzenia całości na dyskotekowym, tanecznym rytmie – do końca nie wiadomo: jedni twierdzą, że producent Mike Chapman, drudzy, że Debbie. Całość unurzano w elektronicznym sosie (ponoć inspiracją były nagrania Kraftwerk), dorzucono brzmieniowe smaczki w rodzaju nietypowych dla disco rytmicznych nierówności w partii perkusji czy zdublowania żywych bębnów przez automat perkusyjny, nakręcono teledysk (z Debbie Harry jako niesamowitą mieszanką zmysłowego wampa, seksownej uwodzicielki i subtelnej niewinności, łamiącą spojrzeniem, uśmiechem serca tak panów, jak i wielu pań – zwłaszcza gdy miękkim, uwodzicielskim tonem nuci wersy w rodzaju „love is so confusing, that’s not peace of mind”*, patrząc wprost w kamerę), całość wydano na singlu i… „Heart Of Glass” pociągnęło „Parallel Lines” na pierwsze miejsca list przebojów i walnie przyczyniło się do sprzedania ponad dwudziestu milionów egzemplarzy albumu. Na Blondie posypały się gromy ze strony nowofalowej publiczności, zespół oskarżano o zdradę artystycznych ideałów nowej fali, ale… nowy styl – dance rock – triumfalnie wkroczył na scenę. I coraz więcej rockowych zespołów sięgnęło po połączenie dyskotekowych rytmów z rockową aranżacją.
Nie zestarzała się ta płyta. Połączenie czarownych melodii, zmysłowego głosu Harry, przebojowych kompozycji, tanecznych rytmów, rocka, nowej fali i disco po latach robi zaskakująco świeże wrażenie. Płyta jak najbardziej do zabawy, ale i do posłuchania – choćby po to, żeby się przekonać, że te wszystkie Strokesy czy Franciszki Ferdynandy nie wzięły się znikąd.
A w piątek: Gorączka Sobotniej Nocy odcinek IV. Tym razem, po spacerze po opłotkach stylu, czas na klasyczne disco – przyjrzymy się bowiem jednej z klasycznych płyt disco i jednemu z najsłynniejszych i najbardziej nagradzanych producentów i twórców tegoż stylu. Znanemu jako Giorgio Moroder.