Jedenasty album w dyskografii Dream Theater to dla zespołu krążek szczególny. Podczas jego rejestracji kapela musiała się obyć bez Mike’a Portnoya – prawdziwego lidera zespołu, którego wizja poczynań formacji, miała dla grupy kolosalne znaczenie. Sporo było szumu wokół zmiany na tym stanowisku. Zrobiono niezły spektakl w postaci castingu na zwolnione miejsce, rozgorzały dyskusje na temat tego, jaka będzie nowa muzyka DT po tak kluczowej roszadzie…
No i co? No i nic! Z dużej chmury mały deszcz. Bo nowojorczycy nagrali zupełnie przewidywalny krążek. Czyli co? Artystyczne rozczarowanie? Absolutnie nie. A Dramatic Turn Of Events zawiera bowiem muzykę na światowym poziomie, kapitalnie zagraną i mieszczącą w sobie wszystko to, czym przez ostatnie lata Dream Theater zachwycał miłośników swojej twórczości.
Można oczywiście im zarzucić pewne asekuranctwo. W tym kontekście artyści mieli dwa wyjścia. Zaszaleć, totalnie zmienić twarz i ulżyć niektórym w temacie „wpływ zmiany perkusisty na nową muzykę Dream Theater”, albo pozostać na swoich pozycjach i pokazać, że mimo sensacyjnej roszady nic poza tym się nie zmienia. A że panowie mają świadomość swojej mocnej artystycznej i rynkowej pozycji, zdecydowali się na to drugie rozwiązanie.
I chyba dobrze. Ok, jest jedna maleńka zmiana. Dream Theater nigdy nie był tak… przystępny i melodyjny. Bo choć wielowątkowych i długich kolosów, z tradycyjnymi, matematycznie zagranymi wtrętami, nie brakuje (Lost Not Forgotten, Bridges In The Sky, Outcry, Breaking Of Illusions), to tak naprawdę wszędzie czają się fantastyczne rozwiązania melodyczne. Takie numery jak On The Back Of Angels i Build Me Up, Break Me Down, gdyby tylko dobrze je skroić, mogłyby robić za niezłe hity w komercyjnych stacjach (tym bardziej, że w drugim z nich słyszymy mocno taneczną rytmikę).
W efekcie tego album sprawia wrażenie mniej agresywnego (czyżby panowie, mając już swoje lata, nieco spokornieli?). Trzy pomieszczone tu ballady tylko potwierdzają te odczucia. Najlepsza z nich, This Is The Life ma odpowiedni ładunek patosu i dobre solo Petrucciego. Pozostałych dwóch, dość standardowych, mogłyby tu nie być. Szczególnie niepotrzebna wydaje się kończąca całość Beneath The Surface, odbierająca właściwy finał najlepszej kompozycji na płycie - znakomitemu Breaking Of Illusions. Gitarowy popis Petrucciego w tym numerze, w starym „progresywnym stylu”, po prostu wgniata w ziemię. Już widzę te owacje na stojąco, gdy Breaking Of Illusions zwieńczy któryś z koncertów zespołu.
Na ładnie wydanej wersji płyty z dodatkowym dyskiem DVD znajdziemy 60 – minutowy film The Spirit Carries On z zapisem przesłuchań kandydatów na perkusistów kapeli (rzecz w odcinkach można było na bieżąco śledzić w sieci). Ot, sympatyczna pamiątka po pewnym dramatycznym zwrocie w historii grupy.