Stało się. Mamy nowy, ósmy studyjny album klasyka i śmiało rzec można prekursora death metalu – Morbid Angel. Następca bardzo dobrego albumu Heretic (2003) ukazał się w pierwszym tygodniu czerwca i od razu spowodował spore zamieszanie, szczególnie w tzw. „środowisku metalowym”. Na tajemniczo zatytułowany krążek Illud Divinum Insanus czekałem od miesięcy. Nie tylko dla tego, że bardzo cenię ten zespół, ale przede wszystkim, że do składu ponownie dołączył genialny muzyk i wokalista – David Vincent. Ostatnia płyta Morbid Angel z jego udziałem, czyli Domination ukazała się w 1995 roku. Chociaż od tamtej pory grupa wydała kilka bardzo dobrych albumów, choćby wspomniany Heretic to czegoś mi w tej muzyce brakowało. Osobiście jestem zdania, że nie ma (dobrego) Slayer bez Dave’a Lombardo, Iron Maiden bez Bruce’a Dickinsona czy Alice In Chains bez Layne’a Staleya. Gwoli wyjaśnienia i ewentualnych uszczypliwości zaznaczam, że nie podzielam powyższej tezy w przypadku zespołu Marillion. Dla mnie zespół z panem na literkę „F” to zupełnie inny zespół niż ten z panem „H”, choć nazwa ta sama tylko czcionka inna. Czy gorszy? W moim odczuciu nie, choć popełnił na przykład tak wybitnego gniota jak Somewhere Else. Ale do rzeczy.
Illud Divinum Insanus od kilku dni we wspomnianym „ortodoksyjnym środowisku metalowym” budzi emocje niczym tandetna Lady Gaga w piśmie dla nastolatek. I tu i tu tego nie rozumiem, bo niestety w przypadku nowego dzieła Morbid Angel najczęściej są to emocje bardzo negatywne. Na różnych forach dla „prawdziwych” fanów gatunku pojawił się zalew uszczypliwych komentarzy, dowcipów i zdjęć. Także na YouTube pojawiło się kilka filmików, których autorzy w mocnych słowach wypowiadają się zarówno o nowej płycie jak i członkach zespołu. Niestety w większości nie nadają się one do cytowania na naszych łamach. Zresztą i tak bym ich nie cytował. Ci ludzie byliby chyba tylko w siódmym niebie, sorry... piekle radości gdyby Vincent z kolegami cofnął się o dwie dekady i zaserwował kolejne Altars of Madness albo Blessed Are the Sick. Na szczęście muzyczna jadłodajnia „Pod odwróconym krzyżem” nie serwuje w tym roku odgrzewanych i nieświeżych (choć 20 lat temu smacznych) kotletów ze specjalnie wyselekcjonowanych czarnych kotów.
Mnie nowy album też bardzo zaskoczył, nie powiem. Nie ilością utworów (jedenaście), ani nie czasem (niespełna godzina), a nowym brzmieniem oraz pomysłami. I to jest chyba to, co nie podoba się wspomnianej w powyższym akapicie grupie i kłuje ją w serce niczym osinowy kołek znajdujący się w piersi wampira. No chyba, że kłuje ich jeszcze gdzie indziej, ale zarówno w jedno jak i w drugie nie wnikam i nic nie poradzę. Otwarcie Illud Divinum Insanus – miniatura „Omni Potens” brzmi trochę jak kawałek zaczerpnięty ze starego dobrego Therion albo Cradle of Filth. Potem mamy do czynienia z pierwszą nowością i czymś, co w unijnej nowomowie zowie się „innowacją”. Sześciominutowe „Too Extreme!” jest w zasadzie zapowiedzią zmian. Dużo tutaj rytmów, będących wynikiem zabawy z elektroniką. W nowej odsłonie Morbid Angel poza starymi, klasycznymi elementami można śmiało doszukać się brzmień inspirowanych industrialem spod znaku Laibach, Ministry, wpływów Nine Inch Nails, a nawet Sisters of Mercy. Oczywiście Anioły Zagłady nie brzmią jak Siostry Miłosierdzia, a David Vincent nie jest Andrew Eldritchem. No, co najwyżej wykradli Siostrom Doktora Avalanche – kto posłucha ten zrozumie, co mam na myśli.
Oczywiście zespół nie odciął się od swojej przeszłości w sposób absolutny. Aby się o tym przekonać wystarczy rzucić uchem na zagrane w starym stylu „Existo Vulgoré” , brutalne „10 More Death”, czy gitary w pięknym „Radikult”. Lepsze to niż narzekanie na początek płyty, najdłuższe na albumie i pokręcone jak rumuńska Szosa Transfogaraska „Destructors Vs. the Earth/ Attack” albo końcowe „Profundis - Mea Culpa”, które może być przykładem tego jak brzmiałby Kanadyjczyk Venetian Snares gdyby wydał płytę w szufladce podpisanej „metal”.
Na uwagę zasługuje także wydanie albumu w kilku wersjach, z których szczególną atencją powinna cieszyć się limitowana wersja deluxe. Standardowo album dostępny jest na CD w digipaku oraz w Europie w wersji limitowanej w opakowaniu z aluminium (tzw. starpack). Dla tradycjonalistów przygotowano wersję na podwójnym LP oraz limitowaną do 500 sztuk wersje w drewnianej skrzyni, przypominającej mały ołtarz, prawdopodobnie do odprawiania czarnej mszy przy dźwiękach Illud Divinum Insanus. Edycja składa się z kompaktu, dwóch czerwonych 180 gramowych winyli, księgi oprawionej w prawdziwą skórę, dwóch świec, kadzielnicy oraz plakatu i koszulki.
Zespół zmienił wytwórnie, brzmienie, produkcję... Ale czy Morbid Angel nie był awangardowym prekursorem gatunku, kimś kto wyznaczał standardy i zdefiniował death metal? Był i po nowym albumie odczuwam, że wciąż nie powiedział ostatniego słowa. Mimo ponad dwudziestu lat poruszania się w okolicach jednego gatunku nowym materiałem udowodnił, że wciąż zaskakuje. Nie jest leniwym tworem, który w zasadzie nie ma nic do powiedzenia oraz zagrania z wyjątkiem tego, że od czasu do czasu bazując na marce wyda płytę i zgarnie należne mu tantiemy. Twórczy Morbid Angel wciąż się liczy i zaskakuje – a może szokuje? Nawet w tych obelgach pod adresem zespołu odczytuję dobre przesłanie – nowe oblicze grupy nie pozostawia nikogo obojętnym. Illud Divinum Insanus już stał się albumem kultowym i pewnym wyznacznikiem takiej muzyki na najbliższą dekadę. Może niektórzy potrzebują czasu, aby dojrzeć do tego materiału. Pewnie niektórym i tak to się nie uda i po jednym przesłuchaniu dadzą sobie spokój z nowym wydawnictwem. Szkoda, ale dla tej grupy słuchaczy nawet gorliwa modlitwa i egzorcyzmy okażą się nieskuteczne.
Żywię tylko nadzieję, że niniejszą recenzją „nieprawdziwie grających metal” Aniołów Zagłady i przyznaniem nowej płycie powyższej ilości gwiazdek moje miejsce zamieszkania nie podzieli losu domu Christophera Johnssona z Therion, a ja sam Øysteina „Euronymousa” Aarsetha.