Nowego dzieła Kanadyjczyka słuchałem od dobrych kilku tygodni, dość często i wnikliwie. Najczęściej wieczorową lub nocną porą, leżąc nieruchomo na podłodze z założonymi słuchawkami. Tak oto pogrążałem się w tych wyjątkowych, melancholijnych i trochę klaustrofobicznych kompozycjach.
Długo odkrywałem ten album i długo myślałem nad tym czy podołam wyzwaniu, aby napisać jego recenzję. Nie jest to muzyka, którą można odsłuchać kilka razy po to by sklecić kilka zdań. Co mi z tego wyszło, można przeczytać poniżej.
Utwory na Ravedeath, 1972 zostały skomponowane zimą 2010 w Montrealu oraz Banff. Praktycznie większość materiału zawartego na została zarejestrowana jednego dnia – 21 lipca 2010 roku w kościele w Reykjavíku, gdzie Hecker wykorzystał tamtejsze organy piszczałkowe, które są fundamentem tych niezwykłych kompozycji. Gdy słuchamy tych nagrań słyszymy ogrom tego miejsca, chłoniemy zmysłem słuchu odbijające się od ścian kościoła dźwięki. Zaznaczam przy tym, że nie jest to muzyka sakralna. Jeśli dobrze wsłuchamy się w dźwięki z drugiego planu usłyszymy pracę organów, różne trzaski i odgłosy, które są dodatkową atrakcją tego materiału. Przy studyjnej obróbce, muzykowi z pomocą przyszedł zakochany w Islandii i tam mieszkający Australijczyk Ben Frost – jeden z ciekawszych producentów i kompozytorów współczesnej muzyki eksperymentalnej, który w pierwotną strukturę materiału wkomponował ciepłe, analogowe brzmienie syntezatorów oraz piania – uprzednio całość została jeszcze „przepuszczona” przez mikrofon, komputer i wzmacniacz gitarowy. Zresztą sam Frost bezpośrednio czuwał nad rejestracją tego materiału w kościele.
Hecker, mimo iż używa wyłącznie, (a raczej aż) struktur dźwiękowych ma za ich pośrednictwem do powiedzenia więcej niż niejeden „śpiewający” artysta. Każde z jego dzieł, począwszy od wspaniałego debiutu Haunt Me, Haunt Me Do It Again (2010) zawiera tematykę przewodnią. Trzy lata temu, gdy usłyszałem nagrany w duecie z Aidanem Bakerem (Nadja) album Fantasma Parastasie odniosłem wrażenie, że w tych ambientowych konceptach doszedł do perfekcji.
Na swoim nowym albumie kompozytor porusza zagadnienie dotyczące współczesnej muzyki i jej traktowaniem przez ludzi, a także wątki związane z rozpadem, wszelkimi formami destrukcji, aż po wytwarzaniem tzw. cyber-śmieci. Zastanawiająca jest też okłada wydawnictwa. Czarnobiałe zdjęcie, na którym znajduje się dziewięciu ludzi usiłujących zrzucić z dachu pianio. Nie jest to fotomontaż, a prawdziwe zdjęcie pochodzące z 1972 roku (udostępnione ze zbiorów MIT Museum w Massachusetts), kiedy to grupa bostońskich studentów w zorganizowanym przez siebie happeningu zrzuciła z dachu zepsute pianino. Ten wtedy pozornie nieistotny incydent prawie cztery dekady później stał się symbolicznym punktem wyjścia do refleksji nad ewolucją, jaką przeszła muzyka w XX i XXI wieku.
Frapuje minie tylko jedno – dlaczego na fortepianie widnieje przekrzywiony napis ACME? Jedyne, co mi przychodzi do głowy do akronim od A Company that Makes Everything (czyli Firma, która produkuje wszystko) z animacji Looney Tunes. Czyżby jakieś ukryte symboliczne przesłanie?
Widocznie nawiązania do tego, o czym wspominałem wcześniej znajdują swoje odbicie w tytułach kompozycji. I tak na przykład „No Drums” odczytuję, jako manifest przeciwko zubożeniu współczesnej muzyki, w której wszelkie emocje zostały okrojone do minimum. W przypadku dwuczęściowego „Hatred of Music” punktem odniesienia stało się zdjęcie pochodzące z Kazachstanu, na którym uwiecznione zostało masowe niszczenie setek tysięcy nośników po których przejeżdżał ciężki sprzęt budowlany. Przepiękne i chyba moje ulubione „Analog Paralysis 1978” – nawiązuje do roku, kiedy koncern Philips zaprezentował płytę kompaktową, która z jednej strony okazała się przełomowym wynalazkiem dla muzyki, z drugiej zaś – sparaliżowała rynek analogów i na dwie dekady zdeprymowała płyty winylowe.
Ravedeath, 1972 choć śmiało osadzone jest w strukturach szeroko pojętej muzyki ambient niesie ze sobą powiew nowej jakości. Dominuje tutaj wspomniana tematyka smutku, destrukcji, zniszczenia, a spokojne i pozornie łagodne momenty od czasu do czasu ożywają i tworzą nagłą dźwiękową burzę tym samym przerywając nasza błogą medytację. Wspaniałym spoiwem wydawnictwa jest podzielone na trzy części i zarazem mieniące się różnobarwną paletą dźwiękowych struktur „In the Air”. Mastering Ravedeath, 1972 został powierzony Jamesowi Plotkinowi, który współpracował wcześniej m.in. z Khanate, ISIS oraz Scornem (Mickiem Harrisem). Jak dla mnie był to strzał w dziesiątkę, ponieważ Plotkin fenomenalnie wyczuł materiał i jeszcze bardziej go dopieścił.
Słyszałem kilka opinii, które porównywały nowy album Heckera do zaloopowanych dokonań Williama Basinskiego. Coś w tym jest i pewnie nie łatwo będzie od tego uciec – ale z drugiej strony czy jest sens? Owszem, powierzchownie można doszukać się tutaj ech tetralogii The Disintegration Loops czy El Camino Real, ale jest to zupełnie inna historia.
Ravedeath, 1972 to jedno z najciekawszych, najbardziej wartościowych i spójnych wydawnictw ambientowych jakie było mi dane usłyszeć w ostatnim czasie. A Tim Hecker, pewnie trochę nieświadomie nagrał bodajże jak na razie swój najlepszy materiał, zarazem tak inny od wcześniejszych autorskich dokonań.