Przed napisaniem tekstu o kolejnej płycie Neala Morse’a zawsze zaglądam do moich poprzednich recenzji płyt artysty. Powód jest prozaiczny. Nie chcę się powtarzać. I muszę przyznać, że coraz trudniej przychodzi mi napisanie czegoś odkrywczego (a napisałem zaledwie o kilku jego płytach z ponad dwudziestu, jakie ma w swojej, tylko solowej dyskografii). No bo było już o tym, że to najbardziej znany progrockowy misjonarz naszych czasów, albo że jest w swoim trwaniu przy wypracowanej muzycznej formule tym dla progresywnego (i zarazem chrześcijańskiego) rocka, czym Iron Maiden dla heavy metalu.
No i wszystko jest już jasne. Zostało po staremu. Neal nie odmówił sobie zachowania kilku mocnych filarów, na których trzyma się jego twórczość. Ponownie mamy mnóstwo muzyki, tym razem zapisanej na dwóch płytkach (pierwsza wypchana do bólu i jej 80 – minutowych możliwości), kolejny raz wszystko oparte jest na długich, wielowątkowych suitach, przebogato zaaranżowanych, popisowo zagranych i ubranych w niezłe melodie. Ponownie nie zabrakło gości – przyjaciół artysty, wśród których prym wiedzie były już bębniarz Dream Theater, Mike Portnoy (tak przy okazji tej kwestii – jak słusznie zauważył na redakcyjnym forum Naczelny – gdyby Neal zaprosił jeszcze Ray’a Okumoto, mielibyśmy Spock’s Beard w starym, dobrym składzie!)
Testimony Two jest koncept albumem i jednocześnie, zgodnie z założeniem Morse’a, klasycznym sequelem wydanej w 2003 roku płyty Testimony. Widać to po tytule, widać to po utrzymanej w podobnej stylistyce okładce (tym razem dostrzegamy na niej już dorosłego Morse’a wznoszącego ręce ku niebu, a i drzewko tuż obok znaczniejsze) no i widać to choćby po… numeracji utworów. Testimony - także dwupłytowy - podzielony był na pięć części. Tu zatem artysta rozpoczyna swoją muzyczno - misyjną opowieść od części szóstej. Tym razem jednak Morse kolejne trzy elementy konceptu zawarł na pierwszym dysku, drugi uzupełniając dwiema zwartymi kompozycjami (Absolute Beginner, Supernatural) i opus magnum płyty – suitą Seeds Of Gold.
Całość rozpoczyna prawie 23 - minutowa Part Six. Delikatne pianino i wchodzące zaraz po nim z symfonicznym rozmachem patetyczne dźwięki Mercy Street nie pozwalają pomylić muzycznego królestwa Morse’a z żadnym innym. Dalej, tradycyjnie już u niego, sporo się dzieje. Mocny Overture No. 4 jest znacznie pokombinowany i serwuje klasyczne „łamańce pod publikę” w stylu Dream Theater. W kolejnej odsłonie suity, Time Changer, dostajemy intrygujący kanon wokalny, zaś wszystko kończy śliczna ballada Jayda. Trwająca prawie tyle samo co poprzedniczka – Część siódma – ma podobną konstrukcję. Zaczyna ją Nighttime Collectors – numer osadzony w bluesie i boogie rocku. Przedostatnia odsłona suity ponownie zachwyca jednak nastrojowym i przejmującym zwolnieniem w postaci Jesus’ Blood. Nie zmienia to postaci rzeczy, że to ponad półgodzinna Part Eight jest najlepszą częścią pierwszego dysku. Mnóstwo na niej ściskających za serce melodii oraz naprawdę wiodących i podkreślających siłę kompozycji partii orkiestrowych granych przez Nashville Symphony. Moimi faworytami są tu Jesus Bring Me Home, It’s For You oraz dostojny finał Crossing Over/Mercy Street Reprise. Drugi dysk wypełniają dwie krótsze formy, mające w sobie zakusy na progrockowe przeboje, wyglądające jednak dosyć przeciętne na tle reszty, oraz 26 – minutowy Seeds Of Gold, dobre zwieńczenie i podsumowanie albumu, spięte przewodnim motywem melodycznym. Ten długi album nie wchodzi jak bułka z masłem. Trochę czasu trzeba mu poświęcić. Ja to zrobiłem i… nie żałuję.