Rok 2000, jak mówiły przepowiednie, miał być świadkiem apokaliptycznego końca świata. Owe zapowiedzi nie obejmowały jednak w swoim zakresie muzyki, w tym roku bowiem ukazał się drugi, po dwudziestu latach, album w solowej karierze jednego z najważniejszych i najbardziej znaczących głosów muzyki progresywnej.
Kiedy w radio słyszymy (rzadko niestety, bo to nie Lady Gaga) Dust in the Wind czy Fight Fire with Fire, przpomina nam się Kansas – a co za tym idzie – Steve Walsh.
Glossolalia – bo takie imię nosi jego druga płyta – jest kulminacją wieloletniej pracy i doświadczenia w tworzeniu różnych kompozycji na przestrzeni lat. Kiedy Magna Carta (wytwórnia płytowa, u której nagrywali tacy jak James LaBrie czy Steve Moorse) zaproponowała amerykańskiemu kompozytorowi nagranie solowego albumu, zgodził się bez wahania.
Podczas wstępnych rozmów nad przyszłością całego materiału, wytwórnia podrzuciła pomysł zaproszenia innego, znanego z zespołu Magellan klawiszowca – Trenta Gardnera, aby urozmaicić projekt. Koło napędzane przez maniaków biało-czarnych klawiszy nabierało coraz większej prędkości.
Odwieczni fani twórczości Walsha mogą być jednak zawiedzeni słuchając tego albumu. Owoc pracy tych dwóch doświadczonych kompozytorów nie jest tak słodki jak mógłby się wydawać na podstawie składników jakie go tworzą. Pierwsza moja myśl – przecież to nie prog rock! I tak pewnie pomyślało wielu..
Dziesięć utworów to istny konglomerat zróżnicowanych styli będących niczym nagła pobudka z progresywno-artrockowego snu. Gardnerowskie ingerencje w koncepcje Walsha możemy usłyszeć w niemalże każdej kompozycji. Ostre dźwięki gitary, jakie towarzyszą nam przez cały album, są sprawką dobrego znajomego Steve’a z zespołu Streets – Mike’e Slamera. Większość piosenek jest dosyć ciężka pod względem instrumentalnym (można by pokusić się o stwierdzenie, że niektóre z nich zahaczają momentami o thrash!), jednak daje to całkiem przystępny efekt końcowy. Normalnie Glossolalia ze względu na swoje brzmienie byłaby wrzucona do pudła razem z innymi metalowymi tworami lat 80., lecz dwa nazwiska tworzące ten projekt nie dają na to stuprocentowej zgody. Wszystkie utwory są pełne nagłych zmian tempa, co zamyka odbiorcę w swoistym labiryncie: jesteś przekonany, że wiesz, w którą stronę poprowadzi Cię muzyka – otwierasz oczy i widzisz coś zupełnie innego. Progressive? Tak! To właśnie płynie w żyłach tych Amerykanów i nie pozwala na jednoznaczną klasyfikację tej płyty.
Osobiście uważam, ze eks-Kansasowy wokalista lepiej sprawdzał się roli jaką pełnił wcześniej. Glossolalia nie zachwyciła mnie w zasadzie niczym, nie ma momentów do których mógłbym się przyczepić, ani takich, które by można było wystawić na ołtarze. Niestety, jako odwieczny adorator głosu Steve’a, jestem zawiedzony, ale może to tylko klapki na uszach, jakie każdy z nas powinien zdjąć aby poznać wirtuoza z Missouri z zupełnie innej strony.
Steve Walsh w przeciwieństwie do innych wykonawców aktywnych w 2000 r. nie określał siebie jako stricte progresywnego kompozytora, czego doskonałym przykładem może być Glossolalia. Płyty tej bez wątpienia należy posłuchać kilkakrotnie, by dobrze się w niej odnaleźć, a Trent Gardner, choć nie jest w tym wypadku tajną bronią, i tak elektryzuje swoimi palcami.