Richard Andersson, jak wiedzą fani powermetalu, jest jednym z najpopularniejszych twórców tego gatunku. Już od najmłodszych lat ciągnęło go do muzyki, a konkretnie do klasycznych dzieł takich mistrzów jak Ludwig Van Beethoven czy Wolfgang Amadeusz Mozart. Zapytany kiedyś „jaką płytę kupił jako pierwszą?”, odpowiedział „ Eine Kleine Nachtmusik”. Już w wieku siedmiu lat, zaprezentował swoje zdolności na szkolnym konkursie fortepianowym. Od tej pory muzyka stała dla młodego Anderssona pasją.
Przejdźmy jednak do meritum.
Najnowszy projekt, autorstwa Richarda Anderssona, nosi nazwę „Richard Andersson’s Space Odyssey – Tears Of The Sun”. Album składający się z dziewięciu utworów, jest zbiorem typowo powermetalowych kompozycji, z przeplatającymi się motywami rocka progresywnego.
Materiał zamieszczony na tej płycie jest jednolity i przejrzysty, lecz chwilami niestety banalny, wtórny z elementami „drobnych zapożyczeń muzycznych”. Mam na myśli utwór „ Obsession”. Sądziłem, że taki muzyk, jak Andersson jest w stanie stworzyć coś naprawdę nowatorskiego, coś co pokaże jego ciągle rozwijający się talent. Z przykrością stwierdzam - byłem w błędzie. Każdy, kto choć trochę słuchał Black Sabbath, zgodzi się ze mną, że ten kawałek jest rozbudowaną kopią „Anno Mundi” z płyty „Tyr”. Gdyby nie inny tekst, można by rzec, że jest to ten sam utwór sprzed siedemnastu lat. Przykre lecz prawdziwe.
Czyżby potencjał szwedzkiego kompozytora tak szybko się wypalił? Trudno mi było w to uwierzyć. Po znakomitej płycie, jaką okazała się „The Astral Episode”, byłem przekonany, że kolejne dzieło będzie lepsze od swojego poprzednika. Jak widać nadzieja czasami prowadzi do rozczarowania. Pomyślałem jednak „a może dać mu jeszcze jedną szansę? Może artysta zrekompensuje się w dalszej części i zaproponuje coś świeżego i odkrywczego?”
Trzecia kompozycja „Mircales In Daylight” jest kolejną rysą na tym, wcale nie najgorszym albumie. Trzeba powiedzieć bez owijania w bawełnę – to kolejny plagiat. Gitarowe solo zagrane w tym kawałku jest wręcz identyczne do solówki z „Crying In The Rain” Davida Coverdale’a. Andersson chyba faktycznie stracił wenę, albo jest tak bogaty i włóczenie po sądach sprawia mu przyjemność, bowiem nie obawia się sankcji karnych „za więcej niż drobne zapożyczenia”. Brak mi słów.
Reszta utworów znajdujących się na tym albumie, jest w miarę dobra i przystępna dla odbiorcy. Nie ma tutaj utworów wysokich lotów, lecz może jest to zamierzone? Może szwedzki muzyk przygotowuje nas na powalający materiał, jakim będzie następna płyta?
Poczekamy, zobaczymy.
Podsumowując uważam, że każdy fan gustujący w klimatach typu Black Sabbath czy Deep Purple powinien zwrócić uwagę na tę pozycję. Na mnie muzyczna odyseja Anderssona nie wywarła pozytywnych emocji, lecz jak wiemy o gustach się nie dyskutuje.
Wybór należy do Was.