Po zakończeniu współpracy z Velvet Underground kariera Lou Reeda znalazła się na zakręcie. Po prawdzie w ogóle jej nie było, a sam artysta wylądował na etacie księgowego w firmie rachunkowej swojego ojca. Zespół nie wypalił, jakieś wymierne efekty jego działalności były wtedy praktycznie żadne, a Reed nie czekał nawet na ostateczny zgon projektu, opuszczając tonący statek już wcześniej. Zrezygnowany, nie bardzo wiedząc co z sobą zrobić zaczął pracować u swojego starszego, powoli popadając w otępienie i zarastając papierami. Pewnie jakiegoś dnia skoczyłby z mostu brooklyńskiego, kończąc swoją monotonną egzystencję, ale kilka lat wcześniej ktoś podarował Davidowi Bowie pierwszą płytę VU, bardziej ze względu na okładkę Andy Warhola, niż muzyczną zawartość. Jednak to muzyka bardziej zainteresowała Bowiego i kiedy był w Stanach na tournee, wyciągnął przykurzonego Reeda na świeże powietrze, zabrał do Londynu i kazał nagrać płytę. Krążek zatytułowany po prostu „Lou Reed” szału nie zrobił – mignął na chwilę w dolnych rejonach listy Billboardu. Z jednej strony klapa, ale z drugiej – jednak ktoś to kupił, nie tylko przyjaciele i rodzina. Bowie niezrażony niepowodzeniem pogonił Reeda do nagrywania następnej płyty, a razem z Mickiem Ronsonem, gitarzystą ze Spidersów, zajął się produkcją i aranżacjami. Już sama okładka, dokładnie jej rewers, wzbudziła sporo emocji. Chodziły pogłoski, że w obie postacie, uroczego transa w czarnym dezabilu i gejowskiego macho z potężną erekcją (banan w spodniach) wcielił się sam Lou Reed (jak „Transformer” to „Transformer”). Ale nie to było najważniejsze – okazało się, że płyta wypaliła, a Reed stał się gwiazdą. Właściwie spowodowała to jedna piosenka – „Walk on the Wild Side” – coś w rodzaju hołdu złożonego tej ciemniejszej stronie życia w metropolii, o której zwykły zjadacz chleba nie ma pojęcia – podejrzane kluby dla niepewnych seksualnie, dziwki obu płci, dilerzy, ćpuny, drag-queens, drobni artyści. „Hey babe, take a walk on the wild side – zaproszenie do zabawy (?), na wycieczkę(?). A chór kurew: - doo – doodoo – doo – doo – doodoo – doo - doodoo.
Dość jednoznaczne podteksty homoseksualne nie przeszkodziły jej stać się największym przebojem Reeda. A jeszcze niewiele wcześniej policja urządzała regularne naloty na gejowskie kluby, dlatego taka piosenka na listach była sporym wydarzeniem. Nie wiadomo, czy te seksualne dwuznaczności pomogły jakoś płycie, bo chyba ona sama sobie pomogła najbardziej. „Walk on The Wild Side” to z pewnością najbardziej znany utwór Lou Reeda, ale na „Transformerze” są jeszcze przynajmniej dwie bardzo znane piosenki – „Satellite of Love”, który doczekał się kilku nowych wersji, nagranych między innymi przez REM i nie mniej znany „Perfect Day”, który kilka lat temu wykorzystano na potrzeby jakieś akcji charytatywnej. „Transformer” zawiera bardzo zróżnicowany muzycznie materiał, bardzo zróżnicowany, od rock’n’rolla a’la VU („Vicious”, „Hangin” Round” „I’m So Free”), do jazzu tradycyjnego („Goodnight Ladies”). A między tym jest wszystko co może między czymś takim być. Jak na płytę takiego wykonawcy jest tutaj stosunkowo dużo spokojniejszych utworów, normalnych nastrojowych, jak wspomniane wcześniej „Sattelite of Love”, „Perfect Day”, albo „Andy’s Chest” czy „Make up”. Ale ciekawe czy znajdzie się ktoś, kto nazwie „Transformera” albumem popowym?
Lou Reed z Velvet Underground wyszedł jako artysta w pełni dojrzały i ukształtowany, i to co znalazło się na drugiej jego płycie solowej jest logiczną kontynuacją twórczości Velvetów. Gładsze, lepiej zaaranżowane, ale wokal Reeda, skandalizujące teksty, charakterystyczny styl kompozycji, to już wcześniej słychać było wcześniej, na przykład na krążku z bananem na okładce. Ronson z Bowiem zadbali, żeby to brzmiało porządnie i efektownie. Zresztą robili wtedy za gwiazdy glam-rocka, do czegoś to zobowiązywało. Na szczęście nie zagłaskali Reeda. Lou pozostał tym, kim był i w sumie jest do tej pory – rockowym outsiderem, nie zwracającym uwagi na mody, a raczej jakby mimochodem, samemu je kreującym.
Rok później Reed popełnił jedno z najefektowniejszych samobójstw komercyjnych w historii muzyki rozrywkowej. Ale to już całkiem inna historia.