Nie jeden, ale dwa zegary odmierzają sekundy dzielące mnie od zgonu. Nakręcone
zegary śmierci. Tik - tak, tik - tak, jeden wpada w interwał czasowy drugiego, brzmi to
jakby my last breath zbliżał się dwukrotnie szybciej. Dziwne, gdyż zamierzałem
napisać tu coś na temat płytki o życiu. A tymczasem to stukanie - no ale zastosujmy
starą technikę uodparniającą na kolejną "artystyczną" płytę zawierającą suitę - technika
jest bardzo prosta i nazywa się - "just ignore". Prosta, acz działa.
Niezawsze.
I nieważne.
To się kiedyś określało mianem new romantic - począwszy od legendarnej, niemniej mało znanej
(czy jedno wyklucza drugie?) płytki zespołu Ultravox zatytułowanej Systems Of Romance.
Ostatniej płytki z Johnem Foxxem na wokalu. Potem ich drogi się rozeszły, choć
paradoksalnie dążyli do tego samego - ideału w new romantic. Foxx nagrał The
Garden, zaś Ultravox, już z Midge Ure'em, Vienne. Co było lepsze? Szczerze mówiąc
mało mnie obchodzi wartościowanie w tym względzie bo zarówno John jak i chłopcy
z Ultravox wyprztykali się z najlepszych pomysłów w roku 1977 - kiedy ukazały się
niesamowite płyty pod tytułem "Ultravox" tudzież "Ha! Ha! Ha!". Genialne połączenie
cold wave z ugrzecznionym punk-rockiem dało cudowny rezultat.
My tu gadu-gadu,a czytelnik spyta: a co to ma wspólnego z Alphaville? Ano dużo.
Sama nazwa zespołu nie wzięła się z nikąd - pamiętacie zapewne ów wpływowy
film Jeana-Luca Godarda z 1965 r. Ci trzej Niemcy uważali się za komercyjne skrzydło
nowej fali - tak na początku lat 80-tych określano new romantic. I kolejne potencjalne pytanie
zadane przez czytelnika: a co ma new romantic wspólnego z rockiem progresywnym?
W zasadzie nic i dobrze bo często stanowił manierę muzyczną daleko pomysłowszą niż
współczesny mu art - rock. Oczywiście są zespoły jak Japan, których muzycy w jakiejś tam mierze
wkroczyli później na progresywną ścieżkę, lecz nie znam takich wiele. New romantic potrafił
być progresywny sam z siebie i właśnie o takiej twórczości dziś sobie pogawędzimy.
Chciałbym opisać Wam tu muzykę z lat 80-tych, która IMVVVVVVVVVVVVVO
kładzie na łopatki znakomitą wiekszość tzw. odrodzonego brytyjskiego art-rocka
(o amerykańskim nie wspominam bo tam nie było się po czym odradzać). Dlaczego
właśnie Afternoons In Utopia? - w końcu debiut z 1984 r. - Forever Young był najbardziej
przebojowy zaś The Breathtaking Blue z 1989 r. tudzież zwłaszcza Prostitute z 1994 r.
daleko bardziej eklektyczne i dojrzalsze. Czy jednak bardziej dojrzały oznacza piękniejszy?
Śmiem wątpić.
Św. pamięci Tomek Beksiński przedstawiając w radiu Afternoons In Utopia niemal płakał z powodu zdrady stylu - bo na płycie pojawiły się trąby. Cóż, już w 1986 r. Alphaville począł odchodzić od stricte elektronicznego brzmienia konstruując własny, niepowtarzalny styl, (to również ta agresywna jak na new romantic solówka gitarowa w The Voyager) który skończył się z dość żałosnym skutkiem na Salvation z 1988 r. (choć ja i tak lubię te beznadziejne techno-dicho tak jak będę w skrytości ducha lubił każdą nową propozycję Dream Theater czy Marillion - obojętnie co bym na ten temat ogłaszał publicznie). Recenzowany krążek oprócz typowych dyskotekowych hiciorów jak singlowy Dance With Me, Sensations czy Universal Daddy zawiera całą masę bardziej frapującej muzyki. Będą to zarówno miniatury w postaci IAO, 20th Century lub Lady Bright (ta ostatnia z podtytułem Faster Than Light i słowami by Albert & the Heart Of Gold), ale także takie neoromantyczne perełki jak Fantastic Dream, Jerusalem lubo The Voyager i Carol Masters (Carol to imię dość rozpasanej seksualnie dziewczyny co z uśmiechem podkreślał Tomek). Niemniej jest jeszcze jeden utwór - prawdziwy Maestro w tym gronie. Nazywa się Lassie Come Home i należy do najpiękniejszych i najsmutniejszych kawałków, obok tytułowego majstersztyku, jakie słyszałem w życiu.
Z początku to tylko nieśmiałe, prawie niedostrzegalne tchnienie. Leciuteńki wietrzyk błądzi pośród złotych i bladych kwiatków. Pojawia sie dźwięk, wraz z wiatrem stopniowo rośnie w siłę przemykając mimo elanorów i nifredilów. Ale to wciąż tak niewiele. Liście wyniosłych mallornów nawet jeszcze nie drgnęły. Dźwięk jest zapowiedzią niezglębionego krzyku bólu, żalu i straty, który już niedługo połamie swą silą wiele drzew i wiele talanów - od tak dawna nietkniętych stopą - runie w dół. Dźwięk zmienia się, przekształca, przeobraża w melodię - jest wciąż senny, ale i uroczysty. Uroczysty i podniosły. Do przestrzennego tła dołącza fortepian, a za chwilę i perkusja. Coś sie wydarzy albo ktoś nadejdzie. Da się wyczuć zwiastowanie głosu, który będzie wyśpiewywał słowa smutne lecz jakże ważne. To już za moment. Już za moment usłyszycie lament, płacz za utraconą przeszłoscią, płacz nad przyszloscią tak dziwną i obcą w tym miejscu. Niemniej wcale nie będąca złem. Raczej nierozumieniem, a chyba bardziej szacunkiem dla tajemnicy Dzieci Iluvatara - owego daru, ktory dla niewielu spośród Pierworodnych może byc pojęty. A już dla zupełnej garstki - zaakceptowany i pokochany. Byłeś taki prawdziwy - myśli wkracząjac znów w uświęcony cień Lothlorien - byłeś tak prawdziwy, że aż powiało dla mnie chłodem. Czy prawdziwość musi się skończyć czlowieczą smiercią, by stała się namacalna i niewzruszona? Czy zachód słońca w Amanie jest nieprawdziwy? Czy moja rasa odpływa za morze i przez to pogrąża się w mrokach niepamięci, staje się li tylko mitem, baśnią dla dzieci i dorosłych? Elanory i nifredile kładą jej się do bosych stóp, gdy zdąrza w kierunku Kerin Amroth. Arweno wróć, Arweno wróć do domu - śpiewa refren wraz z tym uroczym, powtarzanym muzycznym motywem. Tylu już powróciło - jej matka Kelebriana, jej ojciec Elrond, jej mąż.... Jej mąż, jej Kapitan.... On nie powrócił, on odszedł - tam gdzie odchodzą wybrani Iluvatara, obdarzeni jego niezrozumiałym dla Pierworodnych darem. Odszedł. Cóż to oznacza? Nad drzewami Lothlorien wzbiera wiatr, chłosta tę niegdyś świętą, a teraz opuszczoną krainę, odkąd Keleborn zdecydował się spędzić ostatnie śródziemne dni wśród synów Elronda w Rivendell. Tak dawno nie było tu nikogo spośród Możnych. Tak smutno szeleszczą na wietrze wysmukłe mallorny, tak chciwie kładą sią do stóp więdnące elanory i nifredile. Czy to już naprawdę koniec? Arweno wróć, wróć do domu - śpiewa refren na wciąż wzbierajacym wietrze. Jest taka samotna tańcząc pośród wspomnień bo tylko to jej pozostało by choć na chwilę ożywić umierąjace królestwo. Ale to tylko błyski, gasnące świece na wietrze - dawno temu złożyla obietnicę. Nie ma już sensu wędrówka na zachód. Białe wieże nad brzegiem morza stoją samotne tnąc niebo jak zastygłe palce nieżyjacego olbrzyma. Mithlond od dawna nie odprawia już łodzi ni okrętów, Szara Przystań ostatecznie zszarzała - tak jak Środziemie dla jej plemienia. Ta muzyka jest smutna, tak przeraźliwie smutna i równie przeraźliwie piękna. Twój Kapitan nie żyje, nie żyje Arweno. Chciałoby się stanąć pośród drzew i wykrzyczeć: Kapitanie żegluj dalej, Twoja Undomiel powróci do domu... Przecież chce powrócić, tak bardzo chce. Nawet smukłe mallorny kładą się teraz na wietrze. Takiej mocy Lothlorien nie odczuwało już od dawna, mocy niszczącej w swej potędze i pięknie. Czas wrócić do domu. Wieczorna Gwiazda układa się na spoczynek po raz ostatni lśniąc nad czarodziejską krainą Pierworodnych. Powróci do domu, o tak, ale dopiero wtedy, gdy chóry Elfów i Dzieci Iluvatra odśpiewają finałową pieśń przed obliczem Eru. Układa się do snu, a w języku tych niepojętych stworzeń po prostu umiera. Cóż to w ogóle znaczy? Cóż znaczy umieranie? Czy kiedykolwiek zrozumie co ostatecznie wybrała? Słuchaj teraz - to Twój Kapitan woła, a Twój Kapitan już odszedł. Cóż to znaczy? Refren powoli zaczyna cichnąć tak jak Lorien pogrąża się w mroku. Nawet ta błyskawica - ona niczego nie ratuje uderzająć w srebną namiastkę Okrętu Earendila i zamieniając go w kamień. Iluvatar - ten zlośliwy piernik wymyślił to bardzo chytrze - nawet eony lat po zmierzchu Eldarow, kiedy linie świata ostatecznie się zakrzywiły Dzieci Iluvatara wciąż nie rozumieją swojego daru. I może na tym polega jego ostateczna wartość. Nawet muzyka znajduje swój kres. Czy jest jeszcze coś poza nią?
Po wybrzmieniu tego utworu dla mnie właściwie nie ma już nic. Dwa zegary nieustannie tykają głośno, ja zaś przypomniałem sobie, iż muzykom Alphaville na początku kariery przydarzył się romans z awangardą, zaś płytę The Breathtaking Blue wyprodukował sam Mistrz Schulze. Acha i jeszcze jedno: swoistym suplementem do omawianego krążka może być taki hicior jak The Jet Set z Forever Young. Wtedy Franka Mertensa zastąpił już Ricky Echolette co zresztą opóźniło wydanie nagranego z Mertensem materiału. Swoją drogą Mertens odpowiedzialny za linie melodyczne dziewięciu na dziesięć utworów z Forever Young był swoistym geniuszem. Ale nie komponował Lessie Come Home. Posłuchać tego i umrzeć. Tik - tak, tik - tak.
"YOU CAN HALT YOUR CAR FOR AN AFTERNOON IN UTOPIA, WE SHALL STOP THE WARS ON THOSE AFTERNOONS IN UTOPIA"