Jak to się stało, że nie zgrało? Grupa grająca dynamicznie, przebojowo, z doskonałym, świetnie wyglądającym wokalistą, a skończyło się raptem na jednym singlu w pierwszej dwudziestce brytyjskiej listy przebojów. Duże płyty radziły sobie jeszcze gorzej – piąta, szósta dziesiątka. Faktycznie łaska fanów na bardzo pstrym koniu jeździ i trudno mi zrozumieć przyczynę rynkowej porażki Classix Nouveaux, bo mieli wszelkie papiery na to, żeby stać jednym z bardziej popularnych zespołów tamtego okresu. „Za życia” porównywano ich do Duran Duran, ale nie było to szczególnie wydarzone zestawienie, to była jednak inna muzyka, a jedyne podobieństwo sprowadzało się do tego, że Le Bon i Sal Solo mieli głosy o mocy konkretnego silnika odrzutowego. I że obie kapele grały z naprawdę dużym wykopem.
Classix Nouveaux nagrali w latach 1981-1983 trzy duże płyty – „Night People”, „La Verite” i „Secret”. Największym uznaniem wśród fanów cieszyła się ta pierwsza, chociaż i następnej nic nie brakuje. „Secret” też jest całkiem dobra, ale kilka piosenek robi wrażenie hita robionego na siłę, a całość zaczyna dryfować w stronę dość banalnego popu. Dwie pierwsze płyty uważam za równie dobre, może nawet momentami debiut jest lepszy, ale cieplejszym uczuciem darzę „La Verite” – pewnie dlatego, że wtedy, w latach osiemdziesiątych poznałem „La Verite”, a „Night People” w całości – dużo później – no cóż, trochę to pewnie kwestia sentymentów.
Jak i debiut, „La Verite” jest dosłownie naszpikowana przebojowymi utworami, począwszy od „It’s A Dream”, który faktycznie hitem był, poprzez „Because You’re Young”, „Never Again”, czy znakomite „1999”. „Never Again” było dużym przebojem w Polsce, ale w rodzimym Zjednoczonym Królestwie wydane na singlu poległo. Resztę płyty dopełniały instrumentalny wstęp („Foreward”) i finał („Finale”), oraz kilka spokojniejszych, balladowych utworów – na przykład nastrojowy „To Believe”, Znam osoby, które uważają „To Believe” za najpiękniejszy utwór w dorobku Classix Nouveaux”. Są także patetyczne „La Verite”, oraz „I Will Return” - chyba najlepszy na całej płycie, rozbudowany, wielowątkowy, rzadko kiedy coś takiego można było spotkać w repertuarze wykonawców z tej ligi.
W tym czasie grupa Mike’a Sweeneya i Sala Solo zdecydowanie wyróżniała spośród podobnych wykonawców, sam frontman był nietuzinkową postacią. Wysoki, chudy, ogolony na łyso (ale z warkoczykiem), głos miał znakomity i bardzo oryginalny – zwykle śpiewał nisko, z taką specyficzną manierą, a czasami potrafił przejść w jakiś niesamowity falset. Do tego kompozycje, które „zaludniały” też to nie były jakieś banalne pioseneczki, tylko dynamiczne rockowe numery, o ciekawych, łatwo wpadających w ucho melodiach. Takich jak „It’s A Dream”, to jeszcze by się z tuzin znalazło na wszystkich krążkach zespołu. Wady? Właściwie tylko jedna – produkcja. Zbyt to wszystko kanciaste i niedorobione. Klawisze zbyt plastikowe i marnie współbrzmią z resztą instrumentów. Tyle, że produkcja to nie wszystko. Dobra muzyka da sobie radę nawet z marnym studiem. Tutaj dała.