Naczelny podał mi jakąś płytę. Koncert Believe! O, fajnie! Nowowydany, ale nagrany jeszcze w jesieni 2006 roku, niedługo po „Hope to See Another Day”. Wziąłem do ręki, pooglądałem, przeczytałem spis utworów – Siedem gwiazdek to mają u mnie z założenia – stwierdziłem.
Nowy (?) album koncertowy Believe ma charakter nieco bootlegowy – czyli nagrania pochodzą z jednego konkretnego koncertu, jakość techniczna nagrań nie powala – prosto z konsolety na płytę. Nikt tego nie poprawiał, nikt tego nie fastrygował w studiu. Co poszło krzywo, to poszło. Trudno. Ma to swoje plusy – dla słuchaczy głownie, szczególnie dla tej części, która lubi takie „surowe mięcho”, a nie przepada za wydawnictwami koncertowymi „podkręconymi” w studiu. Ma to swoje minusy – dla wykonawców głównie. Nie zawsze wszystko pójdzie na scenie tak jak się zaplanowało. Jakieś drobne wpadki, których kilkanaście sekund później już nikt nie pamięta, a tak na płycie pozostają uwiecznione for ever. Nie zawsze każdy muzyk ma w danym momencie swój dzień. Wtedy taki nie najlepszy dzień miał Tomek Różycki, dość długo „wchodził” w koncert. Na początku trochę chrypiał, słychać było, że niedostatki głosowe tego wieczoru nadrabia siłą woli i warsztatem. Po drodze też zdarzyło mu się i w tonację nie bardzo trafić. Dopiero od „Seven Days” zaczął śpiewać jak trzeba.
Koncert zaczyna się mocno, od „What Is Love”, potem wyciszenie w „Needles In Brain”. I wyciszyli się za bardzo, bo o „Liar” można powiedzieć tyle tylko, że się odbył. Moc wraca wraz solówkami gitarowymi w „Pain”, a Tomkowi Różyckiemu głos w „Seven Days”. A potem jest już bardzo dobry koncert – już do końca. Ma swoją dramaturgię i trzyma w napięciu. Co ciekawe koncertowe brzmienie Believe wydaje się nieco łagodniejsze, niż studyjne. Ciekawostka, prawda? Pewnie Mirek Gil miał dosyć porównań do grunge’u i Guns N’Roses :D.