1. Brushstroke: Debtfoabaaposba [0:57] 2. Same Ol' Road [5:14] 3. Sanzen [4:34] 4. Brushstroke: New Heart Shadow [1:33] 5. Triangle [5:03] 6. Sorry But It's Over [4:08] 7. Convalescent [3:32] 8. Brushstroke: Walk in the Pack [1:40] 9. Eighteen People Living in Harmony [4:28] 10. Scissor Lock [3:23] 11. Brushstroke: (Reprise) [1:32] 12. Of the Room [3:44] 13. Brushstroke: An Elephant in the Delta... [1:47] 14. It Only Took a Day [3:16] 15. Whoa Is Me [5:36] 16. The Canyon Behind Her [6:40]
Całkowity czas: 57:18
skład:
Gavin Hayes - wokale, gitary / Mark Engles - gitary / Drew Roulette - bas / Dino Campanella - bębny, perkusja, klawisze // Rohan Gregory - skrzypce / Reinman Seiller - wiolonczela / Zack Hexum - saksofony na 'Whoa Is Me' / Azaam Ali - wokal na 'Brushstroke: An Elephant in the Delta...' / Los Angeles Master Chorale - chór na 'The Canyon Behind Her'
Dredg – cóż za dziwna nazwa – pomyślałem sobie, kiedy polecono mi ten zespół.
Szybki wzgląd na AMG (All Music Guide) - mojego pierwszego źródła podstawowych informacji – co tam mamy?
Skład: Gavin Hayes, Mark Engles, Drew Roulette i Dino Campanella;
Rok założenia – 1993 USA;
Wydanych płyt: dwie;
Styl: Post-grunge/alternative metal
ŻE CO PROSZĘ???
Więc już nawet post-grunge wymyślili?
Tak wiec szufladka post-grunge ma opisywać niby wszystkie te zespoły które powstały na fali popularności grunge’y – zdecydowanie styl ten (na razie) nie jest ani nigdy nie był obszarem moich zainteresowań i poszukiwań.
Mimo iż nie od dziś wiadomo że AMG, ze względu na swój ogrom informacji, nie jest perfekcyjnym serwisem, mój zapał i determinacja do przysłuchania się Dredgowi nieco opadła. Na szczęście nie zniechęciłem się na tyle żeby nie dać mu szansy. W miarę szybko (z pomocą niezawodnego Creeda) zdobyłem drugą płytkę zespołu – El Cielo
Podczas pierwszego odsłuchu rzeczonego dziełka zdziwienie było tak ogromne, że ciężko było mi wyłapać masę czysto analitycznych myśli, związanych z przyrównaniem oczekiwań do tego co aktualnie wypływało z głośników.
Co więc tworzy Dredg? To wbrew pozorom wcale nie proste pytanie. Dredg gra na pewno rocka, na pewno gra też artystycznego rocka – jednak nie w znaczeniu żadnego neo pieroga czy nawet prog rocka lat ’70. Artyzm Dredg’a polega na specyficznym impresjonizmie i wczesnojesiennym bogactwie instrumentalnym. Muzyka jest jednocześnie eklektyczna niczym średnio zachmurzone niebo podczas silnego wiatru i spójna jak kropeleczka porannej rosy na źdźble trawy. Bardzo przepraszam za nieco przyrodnicze pseudo-poetyckie porównania, ale powtórzę to jeszcze raz – do muzyki Dredga najbardziej pasuje mi określenie – rock impresjonistyczny.
W czym to się przejawia?
Słychać to już na samym początku płyty – w króciutkim atmosferycznym Brushstroke: Debtfoabaaposba (miniaturki pod wspólnym tytułem Brushstroke pojawiają się jeszcze kilkakrotnie – pełniąc rolę klamerek i przypominając nam o całościowym traktowaniu płyty). Dziwne kosmiczne odgłosy przeplatają się z dźwiękami golenia (?) i odległym nieco arabskim pierwiastkiem, aż wszystko niezauważalnie zamienia się w Same Ol’Road.
Od razu rzuceni zostajemy w wir eklektyzmu - do nowoczesnej, nieco loopowej sekcji rytmicznej kojarzącej się z Coldplayem, The Perfect Circle czy Porcupine Tree dochodzi ciepły głos Gavina Haye’sa a także dziwaczne gitarowe eksperymenty (podobne do tych w wykonaniu niedawno recenzowanego Elbowa). Podczas refrenu robi się nieco ostrzej, aby zaraz wskoczyć w Porcupine’owe plumkanie z filtrowaną perkusją – jakże częstym zabiegiem stosowanym we współczesnej muzyce elektronicznej. Do tego wszystkiego dodano bardzo nisko brzmiące organy aż proszące się o porównanie z Pink Floydem czy Talk Talk, a także dziwne modulacje przypominające skrecze, jakie czasem znajdziemy w nu-metalu. Przyznacie że to dosyć dużo jak na niespełna 5 minutowy utwór. Jednak to co do tej pory najważniejsze i właściwie przemawiające za oryginalnością Dredg'a to specyficzne natchnione i artystyczne melodie, które już po pierwszym przesłuchaniu zadomawiają się gdzieś w głębi naszej jaźni, a po kolejnych czterech nie chcą uciec z naszej głowy powodując kompletnie nieświadomie nucenie pod nosem. Melodie – zarówno wokalne jak i instrumentalne to jeden z najmocniejszych punktów tego zespołu. Niechże przykładem będzie każdy następny utwór, a w szczególności Scissor Lock, absolutnie genialny Whoa Is Me, czy końcowy, patetyczny The Canyon Behind Her – łączący porcupine’owe inspiracje z drum’n’bassem.
W tym miejscu musze pochwalić perkusistę zespołu - Dino Campanella – daje z siebie wszystko ażeby jeszcze bardziej urozmaicić i tak gęstą już muzykę, różnymi łamańcami, nietypowymi rozwiązaniami czy nawiązaniami do elektroniki.
Ciągłe zmiany klimatów i tematów towarzyszą nam od początku do końca. W jednym utworze możemy usłyszeć Cocteau Twinowskie bujanie przestrzenią, jak i bardziej hard rockowe rozwiązania (tak – momentami gitarowe riffy pachną troszkę grunge’owym brudem – ale to tylko delikatne echa) (Triangle). Niech nikogo nie zdziwią też sielskie XTC’owskie motywy (Convalescent), wręcz kameralne duety pianina z sekcją smyczkową (Brushstroke: Walk in the Park) czy mistyczne, pogańskie obrzędy w stylu Dead Can Dance (Brushstroke: An Elephant in the Delta...).
Na szczególną uwagę zasługują jeszcze dwa utwory. Brushstroke: (Reprise) który zaczyna się zremiksowanym motywem perkusyjnym z Same Ol’Road (brzmiącym tu o wiele bardziej trip hopowo) który zamienia się szybko w ewidentny trybut dla Pink Floyda – na delikatnym akustycznym podkładzie smęci nam gilmourowska gitara. Whoa Is Me to zdecydowanie najlepszy moment El Cielo. Nie dość że znajduję się tu najpiękniejsza, dramatyczna melodia wokalna jaką ostatnimi czasy słyszałem, to otrzymujemy jeszcze free-jazzowe solówki saksofonowe wykonane przez Zacka Hexuma – absolutna rewelacja!.
Mimo tego ogromnego eklektyzmu i bardzo rozległych inspiracji zespołowi udało się stworzyć album bardzo spójny i ‘swójny’. Nawet bez znacznego wgłębiania się w warstwę liryczną El Cielo słychać że do czynienia mamy z albumem koncepcyjnym co jeszcze bardziej podkreśla artystyczne zapędy muzyków.
Płyta to niezwykle świeża, wykorzystująca co prawda wiele trendów współczesnego nieco abstrakcyjnego rocka w stylu Radiohead, Coldplay czy A Perfect Circle jednak zdecydowanie posiadająca swój własny unikalny styl. Charyzma muzyków, specyficzne rozlane brzmienie, często eksperymentatorskie podejście do dźwięków, a także przepiękne na długo zapadające w pamięci melodie, powodują że stawiam ten album jako jeden z najlepszych minionego roku. Postawiłbym ósemkę z plusem, ale ponieważ nie mamy na Caladanie połówkowych ocen, jestem zmuszony do zaokrąglenia w dół :)
Chciałbym niezwykle mocno podziękować creedowi (lub shrek’owi jak kto woli) za zwrócenie uwagi na ten kawał wspaniałej muzyki.