Ach, ile radości wywołały u mnie pierwsze wiadomości o pracach nad czwartą w karierze płytą dredg… Ile to ja czasu poświęciłem na obejrzenie kilkudziesięciu, w sumie mało wartościowych, filmików ze studia, które grupa zamieszczała na MySpace… Jak wiele sobie po tej płycie obiecywałem, z góry mówiłem z pewnością w głosie – „To będzie płyta roku!”… No i w końcu stało się – „The Pariah, The Parrot, The Delusion” kręci się w moim odtwarzaczu. I…
…I kurczę blade, sam nie wiem. Na pewno najnowsze wydawnictwo dredg różni się od trzech wcześniejszych dokonań Amerykanów. Rzecz jasna, stylistycznie tej płycie najbliżej jest do poprzedzającej ją „Catch Without Arms”, ta jednak była zdecydowanie prostsza w odbiorze, rzekłbym: typowo piosenkowa. Z „The Pariah, The Parrot, The Delusion” sprawa ma się nieco inaczej; sporo jest różnych instrumentalnych, także instrumentalno-wokalnych, miniatur, co przywodzi znowu na myśl drugą płytę dredg, „El Cielo”, również kompozycje są nieco bardziej skomplikowane. Amerykanom udało się stworzyć płytę naprawdę urozmaiconą i pomysłową, z pewnością ciekawą, ale jednak nieco brakuje tego błysku geniuszu, jaki pokazali na poprzednich płytach, zwłaszcza na „El Cielo”. Gdzieś uleciały te świetne melodie, które wtedy posiadał każdy bez wyjątku kawałek na płycie; teraz, oczywiście, są numery, które są naprawdę fantastycznie melodyjnie (jak np. singlowy „Information”, albo mój faworyt z tej płyty – „Ireland”), jednak nie występują one w aż tak dużej częstotliwości. W przypadku dredg to jest jednak pewien mankament. To właśnie te melodie tworzyły niezwykły, nasycony emocjami klimat znany z wcześniejszych krążków.
„The Pariah, The Parrot, The Delusion” to płyta już stricte progresywna. Spotkałem się gdzieś z określaniem muzyki dredg jako “post grunge”, co o ile w przypadku debiutu “Leitmotif” miało jeszcze jakiś sens, to nijak ma się do tegorocznego wydawnictwa. Tym razem Kalifornijczycy postawili na bogactwo formy – eksperymentują z wokalami (czego dowód mamy już w otwierającym „Pariah”), bawią się kompozycyjnie, a także stosują wiele dźwiękowych ornamentów i przeszkadzajek. Jak na dredg, dość dużo tu instrumentalnych utworów, choć raczej w formie niezbyt długich interludiów. Niektóre z nich, np. „R U O K ?”, to naprawdę udane, świetnie budujące klimat kawałki. Panowie nieco też zmienili charakter swojej muzyki; wcześniej ich kompozycje były wypełnione rozmarzonym, raczej nostalgicznym czy nawet smutnym klimatem, teraz zaś nastrój jest nieco bardziej radosny, choć ciągle naładowany emocjami. Duża w tym zasługa głosu Gavina Hayesa, który jak zwykle sprawia, że w sumie dość proste piosenki stają się pięknymi utworami.
Chociaż trochę sobie pomarudziłem, to dobrze, że dredg nie stoi w miejscu. W zasadzie niewielka zmiana w stylistyce nie wpłynęła znacząco na jakość muzyki – ta ciągle jest niezwykle wysoka. Nie mogę wyjść z podziwu dla talentu, jaki mają ci kolesie – potrafią z prostych piosenek stworzyć kapitalne, zapadające w pamięć i przepełnione emocjami utwory. Stosują do tego głównie podstawowe formy rockowej ekspresji, co prawda na „The Pariah, The Parrot, The Delusion” wzbogacone o parę smaczków. Tą najnowszą płytą panowie pokazali, że nie boją się grać muzyki bezkompromisowej: są tu zarówno utwory delikatne, liryczne (np. „Cartoon Show Room”), jak i mocne („Saviour”, Long Days And Vague Clues”); nostalgiczne, bardziej refleksyjne jak “Information” czy “Ireland”, jak i bardziej radosne, trochę beztroskie, np. wspomniane już „Saviour” czy rozmarzony „Cartoon Show Room”. Ten album ma wiele różnych kolorów i mnogość odcieni, a także mnóstwo emocji. Tak sobie teraz myślę, że jednak warto było się niecierpliwić, tyle czekać i oglądać te filmiki ze studia. Dredg stanął na wysokości zadania.