Czasem dobrze jest pożyczyć trochę muzyki od znajomych. Właśnie w ten sposób wpadłem na niewiele mi mówiącą nazwę Erland And The Carnival. Pierwszą myślą było, że to pewnie jakaś banda młokosów i żółtodziobów, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki na scenie. Uruchomiłem zatem prosty mechanizm – odpalam Google i… Niech to szlag, przecież tu gra Simon Tong! Rzut oka do książeczki i wszelkie wątpliwości zostały rozwiązane. Oprócz muzyka, który maczał paluchy w The Verve, Blur i supergupie The Good, The Bad & The Queen, w składzie figurują m.in. folkowy gitarzysta Gawain Erland Cooper oraz David Nock, znany z występów chociażby w The Cult. Choroba, z kogo to ja chciałem zrobić debiutantów…
Po początkowym zaskoczeniu i odstawieniu wszelkich nazwisk na bok, zabrałem się do słuchania. Debiutancki album Erland And The Carnival, o takim samym tytule jak nazwa zespołu, oferuje dość bogatą mieszankę fajnego, gitarowego rocka z tradycyjnym brytyjskim folkiem, doprawioną wyczuwalną szczyptą psychodelii i ogólnym alternatywnym odjazdem. Tong z kolegami wzięli na warsztat m.in. tak popularne folkowe tematy jak „Tramps And Hawkers”, „Was You Ever See” (mój zdecydowany faworyt) czy „Love Is A Killing Thing”. Uwagę przykuwa spora różnorodność, zarówno pod względem instrumentarium i jego użycia, jak i ze względu na niemałą ilość zmian charakteru poszczególnych utworów, ich tempa czy wymowy. Rzecz jasna, dominującym instrumentem jest gitara elektryczna z przewagą prostych i wyrazistych riffów. Nie jestem jednak w stanie bagatelizować świetnej gry klawiszy, organów, syntezatorów i kij wie jakich tam jeszcze piszczałek, które wygrywają nieco banalne, ale bardzo urocze melodie, jak chociażby w przyjemnym „Everything Came Too Easy” czy „You Don’t Have To Be Lonely”. Zresztą, pojawiają się one praktycznie w każdym utworze i każdej piosence z osobna dodają nieco innego charakteru, a już na pewno paru nowych odcieni. Warto zwrócić też uwagę na bardzo lekką i momentami jakby trochę schowaną grę Davida Nocka. Różnorodność rytmiczna sprawia, że oprócz samej perkusji pojawia się także parę gadżetów podkreślających rytm, że wymienię tylko klaskanie czy grzechotki.
Jednak to nie różnorodność świadczy o klasie tego albumu. „Erland And The Carnival” brzmi, jakby nagrano go ładnych kilkadziesiąt lat temu. Nie chodzi tu tylko o styl tych kompozycji; w przypadku tej płyty nawet brzmienie jest na tyle niechlujne i niedopracowane, że od razu przywołuje na myśl lata 60. czy 70. (aczkolwiek niemal na pewno jest to efekt zamierzony – jak najbardziej zresztą pożądany i udany). To, jak i nie tylko to, sprawia, że debiut Erland And The Carnival oddycha niesamowitą głębią i posiada bardzo charakterystyczny klimat – tęskny, nieco groteskowy, na pewno trochę nostalgiczny z jednej strony i mocno radosny z drugiej. To muzyka do cna brytyjska, a przez osobę Tonga nieco śmierdząca britpopem, aczkolwiek ten niemiły aromat jest prawie niewyczuwalny (najbardziej chyba w zamykającym płytę, nieco zbyt słodkim i banalnym „The Echoing Green). Aurę podkreśla dodatkowo, raczej specyficzna i przyciągająca uwagę, okładka, uwypuklona całą otoczką wizualną (zainteresowanych zapraszam do odwiedzenia chociażby oficjalnej strony, jak i spojrzenia na parę fotografii zespołu).
Erland And The Carnival, dzięki pewnej prostocie wynikającej z folkowej tradycji, a przede wszystkim dzięki intrygującemu klimatowi i duchowi lat w muzyce już bezpowrotnie utraconych, sprawiło, że po raz pierwszy od dość dawna zostałem w stu procentach wciągnięty przez jakiś nowy album. Gdyby nie parę banałów tu i ówdzie, byłoby cudownie, ale „Erland And The Carnival” to i tak ciekawa pozycja.