Pierwszy raz z tą nazwą spotkałem się chyba dwa albo trzy lata temu, szperając trochę na MySpace. Nieco później ktoś podrzucił mi ich demko „Down In A Spiral”. Z tego co pamiętam, to chyba nawet w miarę mi to się podobało, w każdym razie przypomniałem sobie o zespole grzebiąc nie tak dawno w sklepie płytowym. Natrafiłem oczywiście na „Bar-do Travel”.
Chłopaki z Trójmiasta chyba jednak nie do końca przekonali mnie tym materiałem. Ich muzyka to, ujmując najprościej jak się da, nowoczesny metal progresywny. Doskonale słychać, że główną inspiracją była choćby Meshuggah, aczkolwiek tu i ówdzie słychać kolegów z Blindead, a na siłę to i też jakiś uparciuch doszukałby się późniejszego The End, albo krajanów z Neurothing, czy Nyia.* Za wyjątkiem Szwedów, wszystkie te skojarzenia są dość luźne, bo Proghma-C to jednak twór stosunkowo oryginalny. Oryginalny, lecz nie odkrywczy.
Głównym zarzutem, jaki wręcz muszę postawić, to brak czegoś naprawdę charakterystycznego, jakiegoś przykuwającego uwagę pierwiastka. „Bar-do Travel” kręci się już któryś raz w moim odtwarzaczu i za wyjątkiem coveru Björk (którego refren autentycznie mnie śmieszy) nic nie zapadło mi w pamięć. Naprawdę, nie lubię muzyki bez charakteru. Owszem, nagrać płytę solidną i poprawną to już coś, ale przy takim zalewie kapel i banalnym wręcz możliwościom odkrywania coraz to nowych, jakie daje Internet, to niestety za mało. Już dawno zwykła solidność przestała mnie zadowalać, liczę na nieco więcej. Generalnie, mógłbym to nawet wybaczyć, to w końcu, jakby nie patrzeć, debiutanci i bez mała żółtodzioby, lecz nie zmienia to faktu, że tylko w tym roku znalazłem co najmniej kilka niezwykle mocnych debiutów (niestety, niekoniecznie w Polsce). Zatem opinie, że „Bar-do Travel” to najlepszy krążek w Polsce tej kategorii są chyba nonsensem, zwłaszcza zważywszy na fakt, że chociażby Tides From Nebula, choć też Ameryki nie odkryli, dźwięki tworzą na wyższym poziomie.
Jeśli jednak jakimś cudem uda nam się przezwyciężyć barierę braku charakteru tej muzyki (co w moim przypadku okazało się niemożliwe), być może damy się oczarować ciężarowi „Spiralling To Another”, bądź też nieco klaustrofobicznemu klimatowi „So Be-live”. Nie porywające, lecz dość dobre matematyczne riffy też w ostateczności mogą się podobać, cieszy też całkiem rozsądne, choć z pewnością nie nowatorskie zastosowanie elektroniki. Na dobre tej muzyce za to wychodzi spora różnorodność w sferze wokalnej. Piotrek Gibner nienajgorzej śpiewa, a na pewno całkiem fajnie ryczy, zaś do palety wokalnych patentów dorzucane są także np. przestery oraz czasem nazbyt groteskowe zaśpiewy.
Inna sprawa, że generalnie nie przepadam za tego typu muzyką. Meshuggah jeszcze jakoś przełknę, od biedy też krajową Myopię, ale nic poza tym. Wszelka matematyka w muzyce raczej mnie odrzuca, niż zachęca, zwłaszcza w muzyce metalowej, od której wymagam pierwotnej mocy i agresji. Na całe szczęście, na „Bar-do Travel” znajdzie się parę momentów aż śmierdzących nienawiścią i właśnie wtedy te dźwięki mi się naprawdę podobają. Poza tym, nieco dziwi mnie potok pochwał pod adresem tej grupy. Głupio mi teraz trochę, cholera, bo wychodzi na to, że mam gnój w uszach.
* W tym miejscu chciałbym zaznaczyć, że wszelkie porównania do Tool, z którymi parę razy spotkałem się w sieci, są ewidentnym nonsensem. Jeśli jednak ktoś naprawdę znalazł choć ze dwie nutki przypominające twórczość Amerykanów, to poproszę o jak najszybszy kontakt.