Pamiętam jak na początku upalnego lata 2005 natrafiłem na tajemniczy album Arular. Kryła się pod nim pochodząca ze Sri Lanki, wówczas jeszcze nieznana i tajemnicza niewiasta Mathangi „Maya” Arulpragasam. Płyta zapakowana w megakolorową okładkę z powycinanym slipcasem. Zawartość muzyczna trudna do opisania. Ogromna dawka etnicznych brzmień z potężnymi basami runęła z głośników bardziej niż jakakolwiek płyta tamtego roku. Mocne rytmy okraszone mocnymi i trochę zakręconymi tekstami. Nieco ponad dwa lata po debiutanckiej płycie ukazał się jej drugi krążek – Kala, który nagrywała między innymi z Timbalandem. Był to sierpień 2007, za oknem było mniej gorąco, lecz zawartość Kali rozgrzewała chyba jeszcze bardziej niż debiutu.
Tego lata artystka uraczyła nas swoim kolejnym nowym materiałem. Trzecia płyta zatytułowana została Maya, (a raczej /\/\/\Y/\) i w zamyśle jest dopełnieniem dwóch wcześniejszych wydawnictw. Sama M.I.A. mówi w wywiadach, że te płyty można traktować jako kompletną trylogię.
Przejdźmy więc do muzyki, bo ta na pierwszy rzut ucha jest... dziwna. Na drugi jeszcze bardziej... Nie ma tutaj tak wielu etnicznych i rytmicznych wstawek, które tak dobrze wpadały w ucho. Po pierwszym przesłuchaniu czułem się lekko zawiedziony. Przypomniałem sobie co niektórzy mówili, gdy w kwietniu br. został wypuszczony singiel „Born Free”, okraszony dosyć brutalnym i długim, bo ponad 9 - minutowym wideoklipem. Nie były to najcieplejsze słowa pod adresem tej hip-hopowej damy oraz jej muzyki. Co bardziej radykalni słuchacze przewidywali jej rychły koniec, a serwis YouTube ocenzurował zamieszczony w nim teledysk – co artystka mało subtelnie wyraziła na najnowszej okładce, która zresztą jak wcześniejsze jest też jej autorstwa. Mnie akurat ów singiel od razu przypadł do gustu, bardziej niż początkowo całe wydawnictwo. Odstawiłem je na jakiś czas i rozpocząłem niemalże fenomenologiczne słuchanie na nowo. I z każdym razem było i nadal jest lepiej. Teraz, gdy piszę te słowa uważam Maye za kawał naprawdę świetnej, żywej a co najważniejsze świeżej muzyki. Płyta wbrew pozorom jest bardziej równa od dwóch poprzedniczek, ale kompletnie od nich inna. Pisząc inna nie mam oczywiście na myśli tego, że M.I.A. porzuciła swój oryginalny styl, wyskoczyła ze swych żółtych bluzeczek oraz zielonych trampek i diametralne się zmieniła. Nie, o to można być spokojnym. Wydaje mi się, że tak dobremu brzmieniu albumu przysłużyli się klubowi producenci, m.in. DJ Diplo i Rusko. To bodajże najbardziej transowy, może nawet trochę hipnotyczny krążek M.I.A. Artystka poprzez te trzy płyty wypracowała swój rozpoznawalny i charakterystyczny styl, a także wbrew pozorom wniosła do tego gatunku dużo nowych elementów. Najnowsze 12 utworów (bo tyle liczy podstawowy zestaw najnowszej płyty) dalekie jest od większości chałtury jaka powstaje pod szyldem hip-hopu. Pięć lat temu, zaraz po wydaniu debiutu amerykański raper Nas powiedział krótko, że to jest właśnie przyszłość tego gatunku. I zdaje się, że miał sporo racji, a trzeci album jest tylko tego potwierdzeniem.
Na koniec zdradzę jeszcze, że wydawnictwo ma niesamowitą, trójwymiarową szatę graficzną, a pierwsze, limitowane egzemplarze zostały wzbogacone o cztery utwory bonusowe.