THERE IS NO GOD!...
…but the one that dies with me
Pamiętne słowa Martina Strickera (znanego jako Martin Eric Ain) podczas niezapomnianych koncertów Celtic Frost na Wacken (2006 rok) stały się prorocze. Bogowie, za jakich uważany jest Celtic Frost, po raz kolejny się rozpadli, tym razem chyba ostatecznie. Chociaż za pierwszym razem milczeli prawie 10 lat, aby powrócić ze swoim najlepszym i najbardziej dojrzałym dziełem („Monotheist”). Obecnie wielu jest takich, którzy sądzą że to ostateczny i nieodwracalny rozbrat Szwajcarów, inni są przekonani że jeszcze powrócą w glorii chwały, aby nagrać następcę „Monotheist”. Z drugiej strony nie bardzo jest chyba sens (oprócz finansowego), jeśli Tom G. Warrior zakłada nowy projekt i wydaje tak udane monoteistyczne dziecko, jakim jest „Eparistera Daimones”. Dwóch pozostałych członków CF też zresztą szykuje się do nagrania nieziemskiej (podobno) płyty.
To wszystko co powyżej to spekulacje. Jakie jest w rzeczywistości nowe oblicze Tomcia? Sam powiedział tak:
“I hadn't been writing music without Martin for many, many years, and I myself was very curious how his absence would affect my songwriting. Being intimidated changed while I was working on the TRIPTYKON album, and nobody was more puzzled by that than me. But I felt liberated because in CELTIC FROST, every song I would bring into rehearsal would be dissected and rearranged and discussed over and over again and at the very end, they would arrive at what I had brought in originally. Writing for TRIPTYKON, I felt mentally liberated because the songs ended up being exactly the same as how I wrote them.”
I w tym momencie wszystko staje się jasne. Na „Monotheist” została stworzona unikalna, ciemna, mocna i bardzo transowa stylistyka (nie mówię, że zupełnie oryginalna, ale na pewno zjawiskowa), na Triptykon została tylko rozwinięta. Choć może rozwinięcie to nie jest dobre słowo. Muzyka wg. mnie została nieco uproszczona, pozbawiona eksperymentów, nie jest tak głęboka, dopracowana i soczysta jak „M”. Słychać, że bez Martina, Tom stworzył materiał nieco bardziej metalowy, konkretny, choć długość kawałków i motywów gitarowych momentami jest zbyt długa i może nużyć. Psychodelicznych odjazdów jest mniej, choć np. w „In Shrouds Decayed” lodowaty, ciemny klimat jest aż nadto odczuwalny. Pewnym zaskoczeniem jest także utwór „My Pain” – eteryczny, głęboki, podparty elektroniką i żeńskim wokalami.
Nie da się uniknąć porównań z „Monotheist” (przez wielu uważany za jeden z najlepszych metalowych albumów ostatniej dekady) – wszak „Eparistera Daimones” można traktować prawie jako kolejny album Celtic Frost. Album bardzo wciągający, mroczny, ciężki, jednak nie rewelacyjny jak poprzednik. Może dlatego, że nowy ląd został odkryty właśnie 4 lata temu, teraz poczyniony został tylko kolejny krok. Czy naprzód? Nie jestem do końca przekonany.