Co prawda kolega Strzyżu ogłosił początek wakacji przy okazji recenzji płyty Kopniętego Ala Jankowicza, ale prawdziwy cykl wakacyjny będę robił ja.
Wakacje, czyli kanikuła. „Jeszcze tylko raz wpierdol i dwa miesiące luzu” - jak to powiedział mały Jasiu przed pokazaniem swojego „kontrowersyjnego” świadectwa własnej wersji 1.0, czyli rodzicom. Właściwie nie ma się czym podniecać. Dla wielu z nas daty zakończenia i rozpoczęcia roku szkolnego są tylko kartkami w kalendarzu. Wakacji już nie mamy, tylko urlopy. I to nie zawsze w lecie. No chyba, że ktoś jest nauczycielem. Albo ma dzieci w wieku szkolnym – to wtedy kojarzą mu się raczej z wydatkami, czyli nic miłego. No ale zaczęły się wakacje. Nich będzie, że jest fajnie.
Są dwie szkoły spędzania tego wolnego czasu. Pierwsza - pełny relaks, zero wysiłku intelektualnego, nawet gazet nie czytamy, bo tam trzeba literki składać – nic powyżej telewizyjnych festiwali i południowoamerykańskich seriali. Druga – jeżeli ma się trochę wolnego czasu, to dobrze byłoby nieco podupgradować intelektualnie. Obie opcje mają swoich zwolenników i przeciwników, swoje wady i zalety. Żeby zadowolić i jednych i drugich, dla pierwszych będzie garść recenzji różnych popowych płyt, idealnych jako ścieżka dźwiękowa pod różnego rodzaju spotkania towarzyskie, a dla tych drugich trochę włoskich płyt progresywnych z lat siedemdziesiątych, które do celów towarzyskich raczej nadawać się nie będą. Jeszcze dokładnie nie wiem co będzie. Plan mam ułożony mniej więcej do końca lipca, ale co piątek powinny się znaleźć na artrocku dwie recenzje – jedna dla zwolenników odpoczynku, druga dla ambitnych.
Kiedyś mojemu znajomemu wspomniałem o włoskim rocku progresywnym. On mi na to odpowiedział, że język włoski to on toleruje tylko w filmach o mafii i spaghetti westernach. Na takie dictum wysłałem mu dwie pierwsze płyty Premiata Forneria Marconi. Odpowiedź była bardzo lakoniczna – "Jeszcze!"
Włoski prog-rock z tak zwanego klasycznego okresu (czyli głównie z pierwszej połowy lat 70-tych) jest to zjawisko mimo wszystko stosunkowo mało znane. PFM, Le Orme, Banco Del Muttuo Soccorso – te nazwy nie są obce w miarę obytemu fanowi prog-rocka z pewnym stażem, ale te zespoły to raptem wierzchołek góry lodowej. Takich zespołów we Włoszech były całe bataliony – jedne lepsze od drugich. Zwykle podobne do meteorów - przelatywały szybko, pozostawiając po sobie jedną, góra dwie płyty. Ale jakie to często były płyty! Dość powszechnie panuje przekonanie, że największym progresywnym dziełem, jakie ujrzało światło dzienne na półwyspie Apenińskim był jedyny album „Zarathustra” grupy Museo Rosenbach – "Zarathustra". (Później perkusista z Muzeum grał popowo-dancingowym Matia Bazar – taka ciekawostka).
Italo-prog miał swoje charakterystyczne właściwości, wyróżniające zespoły z tego kraju spośród innych. Jednak pewne wspólne cechy powodowały, że większość tych zespołów muzycznie była ze sobą … powiedzmy „spokrewniona”. Po pierwsze tradycja włoskiego belcanta - musiały być ładne, niebanalne melodie; po drugie - znacznie silniejsze wpływy muzyki klasycznej i to tej rodzimej, żadnych takich “wagnerowskich tonów”, raczej miejscowa, subtelna kameralistyka; po trzecie – ograniczenie jazzowych, bluesowych i psychodelicznych wpływów. Szczególnie tych dwóch ostatnich stylów, bo oczywiście znajdziemy trochę włoskich grup, które w dosyć poważnym stopniu elementy jazzowe do swojej muzyki włączały – jak na przykład Arti & Mesteri. Zwracano też bardzo dużą uwagę na produkcję i aranżacje. Lekkość i wyrafinowanie tej muzyki są po prostu niepowtarzalne, ich aranżacyjne bogactwo - dzięki wykorzystaniu szerokiego instrumentarium, cała bateria instrumentów klawiszowych, nie tylko współczesnych, bardziej wiekowych, jak klawesyn również; oprócz tego flety, skrzypce, gitary, te akustyczne też, mandolina.
Pod tym względem debiut PFM był wzorcowy. Przy “Storia di un Minuto” płyty niektórych nawet bardzo znanych zespołów brytyjskich brzmią, jakby przez drwali nagrane. Jak na owe czasy brzmi rewelacyjnie. Jak na współczesne – też fascynująco. Muzycznie – piękne melodie, kiedy trzeba – pełne rozmachu, kiedy trzeba – delikatne i kameralne. Ta płyta nie jest nagrana jak płyta rockowa, raczej jak płyta z muzyką klasyczną,
Oj jak dusza bolała. Powiem więcej – bolesny skurcz dupy. 34 dojczmarki . A marka stała wtedy ponad dwa złote. Za każdą minutę po marce. Ale wybór prosty – płaczesz, płacisz i masz, albo płaczesz, że nie masz.
Zdecydowałem się na to pierwsze wyjście. Między 40 a 50 sekundą pierwszego utworu przestałem mieć jakiekolwiek wątpliwości. A połączone “Introduzzione” i “Impressioni di Settembre” mogą spokojnie ubiegać się o miano najpiękniejszych pięciu minut w historii rocka progresywnego. Dalsze pół godziny może już tak „miodne” nie są, ale po trzęsieniu ziemi to tylko u Hitchcocka napięcie rosło. „E' Festa” to zasadnicza zmiana nastroju – dynamiczny, skoczny utwór chyba trochę stylizowany na tradycyjny włoski taniec. Obie części „Dove... Quando...” zaczynają się od tego samego tematu, ale to dwa zupełnie różne utwory – pierwsza część to pastelowa, na poły akustyczna ballada, a druga to istny kolaż – od muzyki klasycznej z koncertującym fortepianem między innymi, do mocno ocierającej się o jazz, wiodącej partii fletu, w końcowej części „Dove... Quando... (Parte II)”. “La Carrozza di Hans” w tym towarzystwie wypada najbardziej typowo progresywnie – nawet King Crimson można byłoby się doszukać. Oczywiście w bardzo łagodnej wersji. Połączenie rocka, muzyki klasycznej, orkiestry z zespołem rockowym, do tego pokaźne fragmenty zupełnie bez prądu czyni ten album czymś naprawdę wyjątkowym. Rzadko które prog-rockowe dzieło może pochwalić się takim zrównoważeniem wszystkich składających się nie elementów, taką subtelnością.
Włosi umieli takie rzeczy robić, znalazłoby się kilka albumów podobnego rodzaju i na zbliżonym poziomie, na przykład następny krążek PFM. Dla mnie, jeżeli chodzi o włoski prog rock, rzecz absolutnie nie do przeskoczenia. Również jedna z moich ulubionych płyt prog-rockowych w ogóle. Wstyd nie znać.