Czy można napisać o tej płycie nie wspominając o zespole na „A”? Absolutnie się nie da. Choćby przez szacunek dla Abraxasu – bo o tę grupę przecież chodzi – i jej wokalisty, Adama Łassy, którzy w środowisku wielu miłośników progresywnego rocka osiągnęli wręcz kultowy status. To pewnie takie małe przekleństwo Ananke - nowej na polskim rynku formacji, której debiutancka płyta zawsze gdzieś będzie zestawiana w kontekście wspomnianego zespołu, który zamilkł lat 10 temu. Cóż, sami chcieli i… z pewnością wiedzieli. Osobowość Łassy, jego specyficzny śpiew i kontrowersyjne teksty, zawsze wzbudzały takie emocje, iż można było się spodziewać, że „czas nie uleczy ran”.
Powiedzmy sobie szczerze. Trudno słuchając tego albumu zupełnie zapomnieć o Abraxasie, choć tak naprawdę to zupełnie inna muzyczna bajka. Niemniej głos i teksty Łassy tak silnie naznaczają „Malachity”, że ciężko nie dostać swoistego deja vu. Przyznam, że i u mnie pojawił się sentyment za czasem minionym, przypomnianym przez znane wokalne frazy i „słowa – klucze”. I prawda jest taka, że każdy kto ukochał sobie pewną niezwykłość Łassy, tym krążkiem się nie rozczaruje. Ci których raziło jego emploi, pewnie i teraz będą mieli okazję do napisania kilku cierpkich słów pod jego adresem.
No ale do rzeczy, bo nie samym Łassą żyje ten zespół i ta nowa płyta. Bo w tej powstałej w Bydgoszczy w 2009 roku formacji, znaleźli się jeszcze odpowiedzialny za muzykę, klawiszowiec Krzysztof Pacholski oraz Karol Szolz (gitara), Bartek Styś (bas) i Wiktor Wyka (perkusja). Gościnnie, w dwóch kompozycjach na tym krążku, pojawia się, również znany z Abraxas, Łukasz Święch.
„Malachity” to dziesięć kompozycji tylko z pozoru bez większych udziwnień, fajerwerków i zaskoczeń. Choć lepiej chyba byłoby napisać – piosenek, bo większość z nich mieści się w radiowej długości, od 3 do 5 minut. Nie mamy tu rozbudowanych, wielowątkowych form, tak charakterystycznych dla progresywnego rocka popisów solowych – gitarowych czy klawiszowych. Mamy za to 50 minut trochę tajemniczej, chwilami snującej się, przestrzennej i faktycznie bardzo atmosferycznej muzyki. Do tego ładnie zaaranżowanej i zagranej. I co najważniejsze – mającej to, co przy tego typu propozycjach jest najważniejsze – naprawdę dobre, a niekiedy rozmarzone wręcz melodie. Może nie do końca do tego opisu pasuje otwierający całość „Wstyd”, szczególnie poprzez dosyć szybką, opartą na mocnej gitarze, zwrotkę. Zresztą podobnie skonstruowana jest „Prana” – żwawa, gitarowa zwrotka skontrastowana jest z delikatnym refrenem. Pozostałe jednak kompozycje utrzymane są w średnich tempach i trudno którąkolwiek z nich jakoś szczególnie wyróżniać. Bo wszystkie prezentują wysoki poziom, a cały materiał jest bardzo spójny i jednorodny stylistycznie. Dzieje się w nich jednak całkiem sporo. Zachwycić niewątpliwie muszą „Perfumy”, mające przepiękne, nostalgiczne zakończenie ze znakomitymi klawiszami robiącymi „space’owe” tło dla smutnych dźwiękowych plam granych przez Pacholskiego (nieprzypadkowo pewnie artyści – znając siłę tego utworu - wybrali ten muzyczny fragment, aby towarzyszył słuchaczom odwiedzającym stronę zespołu). Z kolei „Asyż” to najbardziej rozbudowana i zarazem najdłuższa kompozycja na całym albumie. Rozpoczęta potężnie i majestatycznie, skrywa w sobie i brudną gitarę ale i melodyjnie zagrane na niej solo. Natrafimy w niej też na krótką, orientalną wokalizę. Delikatny duch Orientu słyszalny jest także w wymienionej wcześniej „Pranie”. Warto wspomnieć o „Talismanie”, najbardziej z wszystkich pachnącym - poprzez „hammondowe zagrywki” - latami siedemdziesiątymi. „Latawce” mają natomiast, w niektórych fragmentach, duszną, lekko jazzową atmosferę. „Akasha” powala wzniosłością refrenu (Jezu, jak ja kocham taki patos!), a „Mojra” – przez chwilę dosłownie – „toolowo – post rockowymi” klimatami, gdzieś pod sam koniec.
W czym tkwi siła tej płyty? W oryginalnych tekstach i osobowości Łassy, pięknych, nostalgicznych melodiach, świetnych partiach instrumentów klawiszowych Pacholskiego, raz tworzących głębokie, ciepłe tła, innym razem jesienne, pełne zadumy drobiażdżki oraz w wielobarwnie grających gitarach. Piękny album. Nic więcej.