Naczeka się człowiek, napali, jak szczerbaty na suchary, oślini, wreszcie dostaje płytę do ręki i… nic. Albo jeszcze gorzej, bo spodziewał się bógwico, a tu takie rozczarowanie. Przynajmniej tak się czułem, kiedy słuchałem „Return to Whatever”. "Certain Undiscoveries" lekko mnie sponiewierało, pozostawiając po sobie niezapomniane wrażenia (między innymi i walki ze swoim opornym mózgiem), a muzyka z tego nowego krążka jest taka… normalna. Jak po kuracji psychotropami. Nie te emocje. Nie ten poziom co „Certain Undicoveries”. Nawet momentami nie. Idzie się jednak do niej przyzwyczaić, ale uczucie sporego niedosytu pozostaje.
Generalnie jest to siedem w miarę przyzwoitych melodyjek, tyle że odegranych bez większego zapału, emocji, trochę bez życia. I nic poza tym. Uleciał gdzieś klimat lekkiego szaleństwa, a została tylko niezbyt ciepła i nieco mdła zupka, tyle że nawet zjadliwa. Mam wrażenie, że Taylor ostatnio nasłuchał się za dużo muzyki kolegów z firmy – Dyonisosa, albo Little Tragedies, bo jego muzyka zaczynać dryfować w takie rejony. A nie jest to dobry pomysł.
Nie ma co dywagować za dużo na tym krążkiem, bo po prawdzie niezbyt na to zasługuje. Bez właściwości – średnie muzycznie, średnie emocjonalnie, trochę nudzi, trochę strata czasu. Zupełnie dobrze mogłoby jej nie być.