Niech was tylko nie zmyli szata graficzna tego wydawnictwa. Mnie nieco zwiodła, gdyż jak na mój gust doskonale pasowałaby do muzyki jakiegoś doomowego projektu (nie mylić z… domowym!) lub dźwięków gotyckich romantyków, bądź wreszcie, do pomysłów rodem z zasłużonej i kultowej wytwórni 4AD. A tu, panie i panowie, nic z tych rzeczy! No… prawie nic. Ale o tym później.
Spleen Arcana zadowoli przede wszystkim miłośników klasycznych progresywnych dźwięków spod znaku Porcupine Tree i Pink Floyd. To praktycznie jednoosobowy projekt francuskiego multiinstrumentalisty, Juliena Gaulliera, który pełni na tym albumie role wokalisty, gitarzysty, basisty i klawiszowca. Gościnnie pomagają mu tylko perkusista, David Perron i wokalistka Marie Guillaumet. Nie muszę dodawać, że pan Gaullier sam wszystko skomponował, nagrał i napisał. Zresztą zdanko pomieszczone w skromnej wkładce: ”Spleen Arcana is Julien Gaullier”, mówi wszystko.
Materiał zawarty na „The Field Where She Died” jest zaskakująco spójny biorąc pod uwagę fakt, iż powstawał i rejestrowany był na przestrzeni ostatnich kilku lat. Jakiś czas temu artysta wrzucił go do sieci, do darmowego zassania (takie to już czasy), dziś, między innymi, dzięki krakowskiej Lynx Music, także zwolennicy tradycyjnie wydanych płytek, mają coś dla siebie.
W sumie niedużo tego wszystkiego. Pięć kawałków i niewiele ponad czterdzieści minut muzyki. Cztery długasy i jeden spokojny, początkowo akustyczny, niespełna czterominutowy drobiażdżek („The Missing Piece”). O wiodących inspiracjach już pisałem. Niemniej w kilku kompozycjach wchodzimy też na inne ścieżki. W „Picture Of Two Lovers In The Mist” mocne riffy przywołują szwedzki Opeth a to skojarzenie podkreśla dodatkowo „blackowy” śpiew Gaulliera. Ostatni „A Kind Of Heaven” rozpoczyna motyw luźno oparty na… marillionowym klasyku „Chelsea Monady”, a później jeszcze dostajemy interpretację wokalną w stylu The Legendary Pink Dots! A to nie koniec niespodzianek w tej kompozycji. Gdzieś tak około 9 minuty zasłyszeć możemy naszych rodaków z… Riverside. Oczywiście w wersji Spleen Arcana.
Jedno trzeba Gaullierowi oddać. Ponoć – jak rzekł nasz były premier - prawdziwego mężczyznę poznaje się, nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. Biorąc pod uwagę to kryterium, z Francuza jest porządny chłop. Wszystko, co najlepsze na tym krążku, dzieje się w końcówkach utworów. Potrafi zatem facet zbudować dramaturgię kompozycji. Posłuchajcie zresztą „Trample On Me”, „Picture Of Two Lovers In The Mist”, czy mojego ulubionego “Tears Are Made To Flow”, w którym fajnie buja solówka gitarowa przepuszczona przez (pardon)… kaczkę.
Ciekawa to płyta, z dobrymi melodiami, choć… razi mnie troszeczkę mało wyszukany wokal Gaulliera. Ten, stara się uczynić go bardziej mrocznym, brudnawym i chropawym. Niepotrzebnie, bo brzmi to średnio.