Dziwnie i pewnie nie tak, jak sobie życzyli jej twórcy, potoczyły się losy szkockiej formacji Abel Ganz. Ta powstała w 1980 roku, z inicjatywy klawiszowca Hew Montgomery'ego i basisty Hugh Cartera, grupa wydała w latach osiemdziesiątych trzy studyjne krążki („Gratuitous Flash” z 1984, „Gullibles Travels” z 1985 oraz „Dangers Of Strangers” z 1988 roku) i… tak naprawdę niewiele z tego wynikło. Skąd taki odważny sąd? Już mówię. Abel Ganz zaczynał w czasach, gdy swoje pierwsze kroki na progresywnej, czy w niektórych przypadkach neoprogresywnej scenie stawiały takie kapele jak Marillion, Pendragon, IQ czy Pallas. I co z tego wynika? Ano to, że gdy dziś fani z wypiekami na twarzy odliczają dni do kolejnej trasy bandy Nicka Barretta w naszym kraju i rozpisują się na forach na temat najnowszego dzieła Marillionu, także ostrząc się na lutowe tournee grupy, na Abel Ganz… nikt nie czeka. Z tym „nikt” to może przesadziłem. Być może jest garstka zapaleńców, chcących obejrzeć grupę, na której płytach śpiewał Alan Reed z Pallas. Nie zmienia to jednak postaci rzeczy, że Szkoci stali i stoją do dziś w drugim szeregu (by nie powiedzieć drugiej lidze) neoprogresywnego grania. Płytą „Shooting Albatross” wracają po kilku latach wydawniczego milczenia (w 2002 roku ukazał się mający retrospektywny charakter album “Back From The Zone”) i zajmowanego szeregu niestety chyba nie zmienią.
Nie, nie jest to zła płyta! Nagrana profesjonalnie przez doświadczonych muzyków, dodatkowo ze znamienitym gościem – „starym znajomym”, Alanem Reedem, ucieszyć może miłośników klasycznego neoprogresywnego stylu. Problem polega na tym, że jest to płyta kompletnie przewidywalna, trzymająca się „świętych” progrockowych schematów oraz wzorów i nie oferująca nic, czego nie słyszelibyśmy już gdzieś wcześniej. Solowe popisy gitarowe i klawiszowe, zmiany tempa i nastroju – oto co cechuje ten krążek. I wszystko byłoby nieźle, gdyby nie to, że Szkoci nagrali siedemdziesiąt (bez czterech) minut muzyki i podzielili ją na… cztery kawałki, wplątując się w ewidentne dłużyzny. Nie brakuje bowiem na tym krążku fajnych melodii czy fragmentów (np. znakomite solówki gitarowe w „Looking For A Platform” i „So Far” w okolicach 4 – 5 minuty), giną one jednak w zbyt długich formach. Czasami od pewnych standardów starają się panowie uciec poprzez wprowadzanie elementów folkowych. Partia fletu grana przez Hugh Cartera na początku „Looking For A Platform” jako żywo przenosi nas jednak na pierwsze albumy Mostly Autumn czy nieziemskiej Iony. Elementy szkockiego folku mamy jeszcze, i to w sporej ilości, chociażby w najdłuższym i chyba najlepszym na krążku utworze „So Far”. Ta trwająca ponad 23 minuty suita, podejmująca wątki z historii amerykańskiego narodu, została zaśpiewana przez Reeda. To jego specyficzna barwa głosu przywołuje - także szkocki - Pallas. W utworze tym stosunkowo najwięcej się dzieje, mocne rockowe riffy ożywiają bardziej klimatyczne i rozmarzone wątki. Zresztą pierwsza część „Sheepish” też ma sporo z rockowego pazura. Nie przekonuje mnie ostatni na płycie „Ventura”, z doklejonym po przerwie sennym zwieńczeniem, zaśpiewany przez Stuarta “Micka” MacFarlane’a i znany już ze wspomnianej płytki „Back From The Zone”.
Brakuje mi na tym wydawnictwie takiego stanowczego powiedzenia „ja”. Wyrazem tego niezdecydowania niech będzie sprawa obsadzenia partii wokalnych. W większości zespołów charakterystyczny głos frontmana, jest niekiedy znakiem rozpoznawczym grupy. Tu mamy cztery kompozycje zaśpiewane przez… trzech wokalistów. Ciekawy zabieg… lecz czy zapewniający wyrazistość? Pożyjemy, zobaczymy. Niezła to płyta ale… absolutnie dla wielbicieli gatunku.