Żeby nie było niedomówień – uwielbiam debiutancki album Pure Reason Revolution i zgadzam się w zupełności z jego recenzją autorstwa Wojtka Kapały. „The Dark Third” było ciekawe, bogate aranżacyjnie, z wyczuciem, pazurem, melodiami, klimatem… I niestety na tym zdaniu skończą się jakiekolwiek pochwały pod adresem Pure Reason Revolution…
…A to dlatego, że nie jest to recenzja „The Dark Third”, tylko jej następczyni... No i mamy problem.
„Amor Vincit Omnia” sprawia wrażenie płyty robionej na szybko, a powodem jej powstania były chyba tylko jakieś kontrakty z wytwórniami, bo pomysłu na ten album raczej nie było. To jest po prostu zlepek kawałków w większej części elektronicznych. Nie mam nic przekiwko dużej ilości elektroniki. Mnie to nie przeszkadza, póki jest używana dobrze. Problem w tym, że po przesłuchaniu „Amor Vincit Omnia” ma się wrażenie, że tylko elektronika była obecna przez te 45 minut. No i może jeszcze kompletny CHAOS i NUDA.
Wszystko, co lubiłem w tym zespole jest tu praktycznie nieobecne, albo zepchnięte na… nawet nie drugi, a trzeci plan. Nie ma żadnych wokalnych harmonii, które wydawały się najsilniejszym i najbardziej charakterystycznym elementem muzyki Pure Reason Revolution. To one stwarzały ich własny styl. No ale co po harmoniach, skoro większości utworów brak jakiejkolwiek struktury. Oprócz Les Malheurs i The Gloaming wszystko jest przekombinowane, niedopracowane i bez żadnej koncepcji. Nawet teksty zdają się nie posiadać żadnego pomysłu. Nie trzeba się wcale wsłuchiwać, by dojść do takiego wniosku. Poleci zwrotka, dwie, a potem najłatwiej zapętlić do samego końca jakieś zdanie w stylu „Did you feel love? Did you feel love?” i jeszcze powtórzyć ten zabieg w następnym utworze. Pamiętacie teksty z „The Dark Third”? To zapomnijcie!
Zapomnijcie też o skrzypcach. Ba! O gitarach nawet! Skurczyły się jak rtęć, kiedy na dworze jest -15. Jest sobie jakiś rytm, śpiew (niestety rzadziej w wykonaniu Chloe Alper), melodia. W to wszystko wplątywane są wszelakie sample, manipulacje dźwiękiem i przeszkadzacze. Zaraz, zaraz… W co wplątywane? Bo zanim się obejrzysz i nawet tego już nie ma. Nawet kiedy zdarza się PRR jakaś ładna melodia (patrz Bloodless), to jest prowadzona w ślepą uliczkę, jakby miała coraz mniej miejsca. Innymi słowy – całkowity brak wyczucia i umiejętności poprowadzenia utworu. Disconnect to jakieś nieporozumienie. Takie rzeczy, jak początek tego utworu to na Amidze w grach się słyszało jeszcze niedawno. Później jest nawet nawet, ale ciężko przebrnąć przez tego… robota. Les Malheurs uznałem z początku za bardzo słabe, ale na tle późniejszych utworów zaczęło prezentować się lepiej. A już Keep Me Sane/Insane to idealny przykład zmarnowanego materiału na coś dobrego. Trwa ile trwa, a mimo to zespół znalazł czas by to przekombinować. Jedynym utworem w stylu starego PRR jest Victorious Cupid. Czuć, że powstał dużo wcześniej.
Chyba wystarczy już tego pastwienia się, co?:( Mnie też boli. Pure Reason Revolution to był mój faworyt tego roku. Z wielkimi nadziejami patrzyłem na ten zespół w przyszłość. Mogę tylko łapać się za głowę i pytać: „Co się z nimi stało?”. Chcieli nagrać prog-disco (i wyszło disco)? Poczuli się zbyt pewnie po ciepło przyjętym debiucie? A może już się wypalili? Oby nie!
Nie podoba mi się droga obrana przez Pure Reason Revolution, nie podoba mi się praktycznie żaden utwór w całości, okładka, wokale… „Amor Vincit Omnia” nic sobą nie prezentuje. Ten zespół stać na dużo więcej, niż pop-disco-elektro. Może jak dostaną baty, to odbiją się od… Szkoda by było marnować potencjał, który wierzę, że ciągle mają. Wierzę też, że jeszcze pokażą kiedyś światu coś lepszego. Miłość zwycięża wszystko, a wiara czyni cuda…
Bez oceny. Nie mam serca dać jedną gwiazdkę.
Jednak to tylko moja opinia. Może jednak komuś spodoba się to „nowe” Pure Reason Revolution (?).