Lubi ktoś Laurie Anderson? Tak? No to może mu się też i Copernicus spodobać.
Najpierw Copernicus to był poeta i performer występujący od konca lat 70-tych w Nowym Jorku. Towarzyszyli mu wtedy dwaj muzycy – Pierce Turner, Larry Kirvan . Kilka lat później powstał zespół Copernicus, założony oczywiście przez samego Copernicusa, a w jego skład weszli też i Kirvan z Turnerem. W 1984 w studiach RCA dokonano nagrań, które trafiły na pierwszą płytę grupy. Jak łatwo można się zorientować śledząc historię muzyki rozrywkowej – szału nie wywołały. Po dwudziestu sześciu latach ukazało się to ponownie nakładem wytworni Moonjune na CD, w ładnym digipacku z obszerna książeczką.
No cóż, żeby wejść świat Copernicusa trzeba naprawdę dobrze znać angielski, a poza tym nadawać na podobnych falach jak on. To wykonawca dosyć specyficzny, czasami nie samo słowo jest ważne, ale sposób jego artykulacji, emocje, które towarzyszą wykonaniu danego utworu.
Nie od parady wspomniałem przy okazji o Laurie Anderson, bo to artystka z podobnej parafii. Tyle, że Anderson zazwyczaj większą wagę przykłada do spraw muzycznych, natomiast tutaj mamy głównie melodeklamacje, albo w ogóle gadanie, a muzyka zwykle robi za tło. Dlatego jest to pozycja dosyć hermetyczna, raczej dla koneserów takich klimatów. Ja do nich nie należę. Dlatego bez gwiazdek.