Ostatnio zamiótł nieco mną podłogę debiutancki album hiszpańskiego Nu “Cuentos de Ayer y de Hoy”. Duże wrażenie na mnie wywarła ta muzyka, dawno nie słyszałem czegoś ciekawszego, a Francois Andre na skrzypcach wyprawiał rzeczy naprawdę zapierające dech w piersiach. Prawie takie jak Simon House na debiucie High Tide.
Bo ja właśnie o tym. Jak wielu słuchaczy znajomość z High Tide zacząłem od utworu “Blancman Cries Again” z drugiej płyty zespołu, zresztą bardzo dobrej. Dlatego byłem bardzo zaskoczony zawartością “Sea Shanties”. To prawie 40 minut gitarowo-skrzypcowego ataku, łagodzonego okresowo melancholijnym, morrisonowskim wokalem Tony Hilla. High Tide zwykle funkcjonuje w szufladce “rock progresywny”, ale do debiutanckiego albumu grupy to kreślenie pasuje jak świni kamizela. Pierwsze co mi przyszło na myśl to grunge ze skrzypcami – bo tak jest – brudno, głośno, sfuzzowana, hałaśliwa gitara w jednym kanale, skrzypce w drugim. Co daje ciekawy efekt przy zabawie balansem. Szaleństwo. Oddech łapiemy tylko na chwile , przy okazji ballady “Pushed, but not Forgotten” , w “Walking Down Their Outlook” typową dla tamtych czasów popową melodyjkę bardzo szybko “pacyfikują” włączające się nieuchronnie gitara i skrzypce. Nie wydaje mi się, żeby była to płyta dla przeciętnego zjadacza proga. Za dużo na niej brudu i zgiełku, żeby to tak z czystym sumieniem wrzucać do progresywnego worka. Dla mnie to całkiem nieklasyfikowalne. Bliżej tej muzyce do Velvet Underground, czy The Stooges niż do Procol Harum na przykład. Jak to zwał, czy nie zwał uważam, że jest to jedna z najciekawszych i bardziej oryginalnych pozycji przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. A biorąc pod uwagę, co się wtedy działo... “Sea Shanties” wymiata jako całość. Trudno mi znaleźć na niej jakiś jeden bardziej wybijający spośród pozostałych utwór. Nie ma na niej żadnego “evergreenu” jak choćby “Blankman Cries Again”. To płyta wybitnie drużynowa.
Zwykle to druga płyta jest znacznie bardziej ceniona - jako ta bardziej muzycznie dopracowana i zróżnicowana, nie taka hałaśliwa. Też ją bardzo lubię i gdyby nie ona, raczej do debiutu bym nie sięgnął. Ale jakoś tak się stało, że to debiutancki krążek ma u mnie cieplejsze miejsce niż następny. Na pewno obie te płyty są jak najbardziej warte poznania, bo to zespół niesamowicie ciekawy.
Nie znam nic, co powstało pod szyldem High Tide przez ostatnie 20 lat, bo pod koniec lat osiemdziesiątych grupa się reaktywowała i nagrała kilka płyt. Ponoć nie warto.