Dziwna sprawa z tym Flash & The Pan. Zespół swego czasu stosunkowo popularny, kilka hitów nagrał, ale jeśli chodzi o kompaktowe wydania ich płyt, to jest nieciekawie. W miarę łatwo dostępne są trzy tytuły – debiut, bo wznowiony przez Repertoire i dwie ostatnie, bo od razu ukazały się na CD. Natomiast jeżeli chodzi o trzy środkowe – “Lights in The Night”, “Headlines” i “Early Morning Wake up Call” to nie dość, że ich nie ma, to do tego są piekielnie drogie. Dziwna polityka, bo to są akurat te najlepsze i najpopularniejsze krążki zespołu. Właśnie – zespołu? Od początku do końca było to studyjnym projektem wymyślonym przez dwóch doświadczonych muzyków i producentów – George’a Younga (najstarszego z braci Young) i Harry’ego Vandę. W latach siedemdziesiątych produkowali płyty AC/DC i Rose Tattoo, a jeszcze wcześniej występowali w dosyć popularnym zespole Easybeats (duży przebój “Friday on My Mind”).
Wspomniani Young i Vanda byli jedynymi, stałymi członkami tej formacji. Dobierali sobie tylko różnych muzyków sesyjnych. Cechą charakterystyczną F&TP były wokale. Bardzo specyficzne. Zwykle mniej lub bardziej przetworzone elektronicznie i zwykle trudno było nazwać to śpiewem – coś między melorecytacją, a czymś co próbuje udawać śpiew. W każdym razie znak rozpoznawczy duetu. Pomylić tego z czymś innym nie można.
Prasę mieli różną. Od opinii typu “to nie jest nic”, do stosunkowo przychylnych i ciepłych. Chociaż Polsce w latach osiemdziesiątych cieszyła się dosyć sporą popularnością. Paru poważnych radiowców przyznawało się do sympatii dla tej grupy. Na liście Trójki gościło kilka utworów – “Midnight Man”, “Psychos in The Street”, “Ayla”, czy “Something About You”. Pierwszy raz zetknąłem się z nimi w Wideotece, Krzysztof Szewczyk puścił tam teledysk do “Waitnig for The Train” – było to niebanalne i wpadało w ucho. Akurat “Waiting for The Train” to był ich największy przebój w Wielkiej Brytanii, dotarł tam do siódmego miejsca. Na pewno F&TP coś sobą reprezentowało, bo miał to mój kolega. Taki certyfikat jakości – jeżeli coś trafiało do niego na półkę, MUSIAŁO być dobre. Zbyt dobrze znał klasykę rocka i nie tylko, żeby miał sobie dać kit wcisnąć. Czyli Flash & The Pan było dobre, przynajmniej “Lights in The Night”, o którym zawsze wypowiadał się bardzo ciepło. I wydaje się, że jest to najlepsza płyta duetu Vanda/Young. Tak się powszechnie uważa i ja też się z tym zgadzam. Najciekawsza muzycznie i do tego jest na niej kilka utworów zdradzających trochę większe ambicje muzyczne. “Lights in The Night”, mój ulubiony – depresyjno – ironiczna historia bezsennej nocy, kiedy nie ma co ze sobą zrobić, nuda doskwiera aż do bólu, a flaszka z wódą otwiera się sama. Ośmiominutowy “Welcome to The Universe” - jakby w stylu ELO, albo i odrobinę Queen – prawie mini-suita . Przebojowy “Atlantis Calling” z dyskotekowo pulsującym basem, dynamiczne “Let The Captain Beware” i “Made Your Own Cross” , albo “Restless” ciekawie “podpierający się” motywami orientalnymi, albo “Media Man” na sam początek. O każdym z utworów można napisać coś ciepłego. To płyta pod pewnymi względami idealna – zróżnicowana muzycznie, bogata brzmieniowo, przebojowa, efektowna. A to wszystko w klimacie lekkiego pastiszu (najbardziej wyczuwalnym w “Headhunter”).
Do muzyki F&TP nie ma co dorabiać żadnej ideologii. To po prostu atrakcyjny pop-rock, a nawet bardziej pop niż rock. A ponieważ działo się to na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nieobce były tam wpływy nowej fali i new romantic. Stąd też próby “podciągania” ich pod te style. Mocno na wyrost. Daleki jestem od przeceniania roli Falsh And The Pan w historii muzyki rozrywkowej, jednak uważam, że był to zespół na swój sposób oryginalny, niepowtarzalny i że zostawił po sobie sporo bardzo sympatycznej, bezpretensjonalnej muzyki.